sobota, 31 grudnia 2016

Wystrzałowe urodziny

Dziś koniec roku.
Obfitował w wydarzenia i wyzwania.
Nie był łatwy.
Ale gdy wspominam kolejne wydarzenia, choroby dzieci i nasze, zawirowania w rodzinie, w pracy Męża i mojej. Gdy myślę o chaosie decyzyjnym przy wyborze szkoły podstawowej i przedszkola, próbach zapanowania nad nadwrażliwością słuchową Starszaka, rehabilitacją Młodszego. Gdy próbujemy wspólnie z Mężem ogarnąć cały ten nasz świat, widzę że idzie nam całkiem nieźle. Uczę się cały czas (na terapii i samodzielnie), że jestem odpowiedzialna za swój własny kawałek świata. I że brak działania czasem jest najlepszą drogą.


Wam życzę by rok 2017 był dla Was dość dobry, by jeśli trzeba przyniósł przerwę w chorobach, życiowych zakrętach. By dał czas na zatrzymanie w biegu i sprawdzenie, czy to za czym tak pędzimy, naprawdę jest takie ważne.

Za parę godzin będę o rok starsza. Mam nadzieję, że chęć szalonej zabawy nie zniknie zbyt szybko 😉.

Do zobaczenia w nowym roku 😉

czwartek, 22 grudnia 2016

Świątecznie :))

Już po północy. 
Do Wigilii został dwa dni.
Ostatni moment by złożyć Wam życzenia świąteczne.

Marto, Iwosiu, Agato, Emko i wszyscy inni, którzy czasem do mnie zaglądacie!

Życzę Wam, by te kilka nadchodzących dni było dla Was prawdziwym Świętem, a nie kolejną tradycją, punktem do odhaczenia czy przyzwyczajeniem. 

Aby ten czas był przeznaczony na bycie z bliskimi i ze sobą samym. Reszta to tylko oprawa, pomocna, ale niekoniecznie niezbędna. 

I jeśli nawet nie wszyscy naprawdę przeżywacie te Święta religijnie, to i tak niech będą czasem niezwykłym, ważnym, innym od powszedniego dnia.


piątek, 16 grudnia 2016

Spokój

Gdy opadły pierwsze emocje ......
Gdy objawy ospy przestały mi tak bardzo dokuczać i przestałam przesypiać pół doby, a drugie pół dogorywać pod kocykiem .......
Gdy doszłam do siebie na tyle, że bałagan w pokoju, sterta nieuprasowanego prania i kurz na podłodze zaczęły mi przeszkadzać .......

Wtedy właśnie zauważyłam jeszcze coś. Coś, co w natłoku codziennych obowiązków, pracy, terapii, wizyt lekarskich, spotkań świątecznych i innych "bardzo ważnych" spraw mi umknęło. Coś bardzo ważnego, a zarazem tak oczywistego. 

Zauważyłam, jak bardzo wszyscy potrzebowaliśmy zwolnienia, przystopowania, takiego jesiennego wyciszenia, a może nawet zimowego snu. To cenny czas, by wybrać co jest dla nas naprawdę potrzebne. Zastanowić się, czy nie robimy zbyt wiele. Że nadmiar zajęć i bodźców powoduje, że moi synkowie są zmęczeni. A wtedy łatwiej i ciężej chorują.

Mam wreszcie czas patrzeć jak obaj uczą się, jak rozpoznawać i nazywać swoje emocje. 
Jak w warunkach domowych (znanych i bezpiecznych) przeżywają emocje: radość z wygranej, bunt, złość i łzy po porażce. 
Jak obrażają się na mnie, gdy przestrzegam domowych zasad. 
A jednocześnie potrzebują chwili, by zaakceptować fakt, że nie mogę ich przytulać, bo zwyczajnie mnie wszystko boli.
Jak Starszy próbuje zrozumieć złość i rozczarowanie Młodszego, który nie umie z nim wygrać.
Jak mój Mąż, mimo natłoku pracy w pracy został w domu na cały tydzień i przez ten czas świetnie bawi się z chłopakami.
Mamy czas dla siebie nawzajem. 
Zanim pochłoną nas zobowiązania, praca, terapia, rehabilitacja, szkoła, przedszkole, wizyty lekarskie, pranie, sprzątanie, prasowanie ...... Cały ten zwykły domowy kołowrotek.

Wiem, że po Nowym roku czeka mnie wiele zmian.

W grupie przedszkolnej Młodszego pojawi się nowa ciocia. Z ciocią, która odchodzi nawet się nie pożegnamy, bo pożegnanie jest dziś, a Młody wciąż łyka antybiotyk i nie chcę go narażać. Choć z T jest kawał twardziela, wiem, że ta zmiana to więcej buntu, łez, przychodzenia do łóżka rodziców..... Jakoś to przeżyjemy.
Zmienimy też godziny rehabilitacji T i przede wszystkim wrócimy, do naszej pierwszej rehabilitantki.

Starszy rozpocznie dodatkowe lekcje basenowe. Może pomogą w sprawach zdrowotnych, a przy tym będą dla niego przyjemnością.

A dla siebie, dla siebie planuję wrócić do planów nauki angielskiego. Do pracy i dla własnej przyjemności.

Planów mamy dużo. Które z nich uda się zrealizować, cóż zobaczymy.
Ale najważniejsze już się stało. Zwolniliśmy. Czasem nawet ospa, zapalenie płuc czy infekcja gardła mogą zdziałać coś pożytecznego :)) 

piątek, 9 grudnia 2016

Wielka kumulacja

Tak jak w tytule. U nas wielka kumulacja.
Do istniejących już zawirowań dołączyły dalsze kłopoty z opieką nad moją Babcią. Nie będę pisać o tym szczegółowo, bo krew mnie zalewa.


A dziś wisienka na torcie. Zachorowałam na ospę.
Muszę coś dodawać?



środa, 7 grudnia 2016

Miś Flip, kiermasz, pierwszy śnieg, zmiany przedszkolne i ... znowu chorujemy

Zastanawiałam się przez chwilę od czego by tu zacząć. 
Ostatecznie zacznę od początku.

W przedszkolu T jest Miś o imieniu Flip, który towarzyszy poszczególnym grupom w wyjściach, zajęciach i codziennym życiu.  Weekendy natomiast spędza u dzieci w domu. Nasza kolei wypadała w połowie grudnia, ale że dwójka dzieci po drodze wypadła, w piątek po przyjściu z pracy z zaskoczeniem odkryłam w przedpokoju takiego oto gościa.


Miś towarzyszył nam w sobotę w zwykłych domowych czynnościach. I bardzo czynnie pomagał przy ostatnich przygotowaniach do przedszkolnego kiermaszu. Spał z T w łóżku, starannie przebrany w piżamkę. Rano i wieczorem mył zęby i szczotkował futerko. Codziennie też miał nową kreację, wybraną przez Młodszego z walizki. Był na sankach, grał na konsoli i zajadał smakołyki na kiermaszu. Słowem miał rozrywkowy weekend. 
Miś już wrócił do przedszkola, a nam pozostało jeszcze uzupełnić jego album o nowe przygody.

Jak wcześniej wspominałam, w przedszkolu i szkole chłopaków co roku organizowany jest świąteczny kiermasz, z którego dochód jest przekazywany na cele charytatywne. Już drugi rok ogarniam dyżury i przygotowania na dwóch stoiskach, a Mąż ogarnia w tym czasie A i T. Chłopcy bawili się krótko, ale intensywnie, ja nieco dłużej, bo zostałam wybrana do liczenia zawartości puszki przedszkolnej grupy T. Zmarzłam jak nie wiem co. Skutki odczuwam niestety do dziś. Właśnie wygrzewam się pod kołdrą, po aspirynie. Może obejdzie się tym razem bez antybiotyku.

W sobotę i w niedzielę skorzystaliśmy z pierwszego śniegu. Co prawda grubość warstwy śnieżnej nie oszałamiała, ale zabawa była, że hej. Sama się przekonałam, że zjeżdżanie na sankach to niesamowita frajda. Zjeżdżaliśmy dobrą godzinę. Potem do domu zagonił nas głód. 

I to by było na tyle w miłych tematach.
Teraz pora na te mniej miłe. 

Po pierwsze w grupie przedszkolnej Młodszego po raz kolejny zmienia się ciocia. To już trzecia zmiana w przeciągu dwóch lat. Trochę się wkurzyliśmy (my - Rodzice), bo takie ciągłe zmiany w grupie maluchów źle wpływają na dzieci. I mocno nadszarpują zaufanie do dyrekcji. Mąż właśnie wrócił z zebrania w tej sprawie. Nie zgodziliśmy się na przedstawione nam propozycje. Następne zebranie w tej sprawie ma być we wtorek. Zobaczymy, jakie konkretne propozycje zostaną nam wtedy przedstawione.

I na koniec - T znów jest chory. W ciągu dwóch dni z pokasływania zrobiło się zapalenie płuc. W ciągu dwóch miesięcy łyka drugi antybiotyk. Ręce mi dziś trochę opadły u lekarza, choć intuicja podpowiadała mi, że przekasłana noc nie wróży nic dobrego. Cóż nadzieja zawsze umiera ostatnia. A najciekawsze jest to, że poza kaszlem, na pierwszy rzut oka, nic nie wskazuje na tak poważną chorobę. Mnie zaniepokoił kaszel non stop i ..... drzemki w dzień. Od co najmniej roku T w domu nie śpi w ciągu dnia. Do Bożego Narodzenia Młodszy zostanie w domu. Jeszcze nie wiem, jak się zorganizujemy z opieką nad nim, zwolnienie mam do tylko piątku. 
Pójdzie tylko na przedstawienie świąteczne, pożegna się z ulubioną ciocią. Na dobre wróci dopiero w styczniu. Chyba, że w międzyczasie coś nam wyskoczy.....





sobota, 26 listopada 2016

Listopadowe refleksje

Miesiące mijają w zawrotnym tempie. 
Dopiero co był początek roku szkolnego, potem trening słuchowy Tomatisa w październiku, nasza szalona podróż do Londynu i dzień Wszystkich Świętych a już mamy koniec listopada.

U nas jak zwykle dzieje się bardzo dużo. 
Listopad upłynął pod znakiem przygotowań do Święta Niepodległości (Limonki T miały przedstawienie z tej okazji) i przygotowań do Świątecznego Kiermaszu w szkole i przedszkolu. 
Przedstawienie wyszło świetnie. T był bardzo dumny, zwłaszcza że Starszak oklaskiwał brata z pierwszego rzędu. I ja byłam dumna, bo T uwielbia występy i nie ma tremy.
Przygotowania do kiermaszu nadal są w toku. Ale i pomysł, i materiały już są. Dziś zaczynamy robić ozdoby z masy solnej, a wieczorem rozpocznę produkcję pierniczków. Przepis wypróbowany, pierniczki zawsze wyjadane ze smakiem.
Do tego w poniedziałek Starszak ma prezentację o Wielkiej Brytanii (wykorzystaliśmy do tego nasze "październikowe wagary").
Wszystkie te rzeczy są przyjemne i miłe.

Niestety listopad upłynął też pod znakiem trudnych myśli i rozmów. Dotyczących opieki na Moją Babcią. Sprawa niełatwa, charakter niełatwy i wiek już baaaardzo poważny.
Właściwie nie ma dobrego rozwiązania. 
Takie, jakiego życzy sobie Babcia, jest niemożliwe - sama mieszkać nie może.
Takie, jakiego życzyłaby sobie moja Mama, jest prawie niemożliwe - nie ma chętnych do pomocy (takiej długofalowej) w opiece. 
Sytuacja wydaje się patowa. 
A Babcia.......... gaśnie w oczach. Choć fizycznie wciąż między nami jest, to jako osoba odchodzi już bardzo daleko. Smutno mi, choć wiem, że to naturalna kolej rzeczy. 

niedziela, 13 listopada 2016

Brands Hatch Circuit czyli spełnienie marzeń moich chłopaków

Kiedy wybieraliśmy się do Londynu Mąż postanowił spełnić pewne marzenie - pojechać na prawdziwy tor wyścigowy. Taki, gdzie na własne oczy można obejrzeć wyścig, poczuć emocje, słowem spełnić marzenie fana sportów motorowych.
I udało się. w niedzielę, drugiego dnia pobytu w Londynie, wybraliśmy się wszyscy na Brands Hatch Ciruit, prawdziwy tor wyścigowy.

Oto mój świat - świat samochodów, rajdów, wyścigów, spojlerów i innych samochodowych szczegółów.





Niedzielne popołudnie, pełne słońca i wiatru, (który skutecznie przegnał katar mój i Młodszego) spędziliśmy na podziwianiu takich widoków. Dodam tylko, że wokół toru było mnóstwo widzów dużych i małych, z krzesełkami i prowiantem. Taki angielski piknik na wyścigach. 
Trochę im zazdrościliśmy. Też byśmy chcieli móc spędzić niedzielę oglądając na żywo wyścig, a nie tylko zadowalać się relacją w telewizji lub grą na konsoli.

piątek, 11 listopada 2016

The Tower of London

Jeden z żelaznych punktów naszego programu zwiedzania Londynu.
                                                   
Trochę niezwykłe uczucie. Idziesz sobie ulicą, wokół nowoczesne budynki, całe ze szkła i stali. A obok prawdziwy średniowieczny zamek. Z fosą, bramą, żelazną kratownicą, basztami i murem obronnym. Przez chwilę można się cofnąć w czasie. 


                          Makieta Tower of London

W samym zamku jest kilka ciekawych wystaw: broń, klejnoty koronne, menażeria, obrona twierdzy i sala tortur. Na początek wybraliśmy wystawę broni różnego rodzaju. Od uzbrojenia średniowiecznego rycerza do multimedialnej obrony Londynu w czasie drugiej wojny światowej. Miecze, piki, halabardy, rapiery, zbroje, tarcze, pancerze dla koni, działa i armaty oraz dawna i współczesna broń palna. Była też broń "artystyczna" w stylu złotego pistoletu Jamesa Bonda. Chłopcy byli zachwyceni i oczywiście rozłazili się po salach, ciągnąc nas niemiłosiernie, najlepiej w dwie strony naraz. 
Bardzo się nam podobał strój samurajskiego wojownika (prezent z Japonii). Ale prawdziwym hitem okazały się: wielki, średniowieczny kominek, pierwszy w tym zamku, do ogrzewania sali. Tak ogromny, że zmieścilibyśmy się w nim wszyscy. I ......... średniowieczna toaleta, czyli maleńkie pomieszczenie z okrągłą dziurą w desce na kamiennym podeście i oknem. Chłopcom spodobały się również wąskie, kręcone schody i głęboka studnia w podziemiach.


Mieliśmy ochotę na wystawę klejnotów koronnych, ale skutecznie odstraszyła nas gigantyczna kolejka do wejścia. To nie na naszą cierpliwość.
Na wystawę o torturach jakoś nas nie ciągnęło, więc wybraliśmy się na spacer po murach obronnych. I to był strzał w dziesiątkę.
Po pierwsze obejrzeliśmy figury rycerzy walczących na murach.
Po drugie wysłuchaliśmy odgłosów walki (z głośników, ale przygotowane tak naturalnie, że chłopcy stanęli z otwartym buziakiem).
Po trzecie spotkaliśmy symbol Tower of  London. Czyli....... kruki. Legenda głosi, że gdy kruki opuszczą zamek, królestwo upadnie. Wśród strażników jest specjalnie wyznaczona osoba, która się nimi opiekuje.

                    Bardzo ważni mieszkańcy Tower

A na koniec, w jednej z wież, znaleźliśmy niedużą, ale świetnie zrobioną wystawę o zwierzyńcu z Tower. I tu dygresja. Pisałam, że zachwyciło mnie przygotowanie wystaw tak, by dzieci czuły się dostrzeżone. Tu była do wypróbowania klatka dla zwierząt (chłopcy oczywiście skorzystali), zagadki i zabawne opowieści (np. o niedźwiedziu, który umarł, bo na śniadanie zjadł za dużo ciastek i teraz straszy na zamku), i zabawy np. stwórz swoje niezwykłe zwierzę. Był też zgrabnie ułożony stos drewnianych skrzynek z napisem nie karmić, z których dochodziło drapanie, powarkiwanie i popiskiwanie. Świetnie się tam bawiliśmy.

                          Bestia pomysłu Starszego  

Zwiedziliśmy oczywiście maleńką część, bo i czas gonił, i cierpliwość się kończyła, i głód dał się nam we znaki. Mimo wszystko zabawa była znakomita. A przy okazji porozmawialiśmy trochę i o historii, i o biologii, i o obronie zamku. W związku z tym dwudniowe wagary w zerówce Starszaka uważam za usprawiedliwione.

niedziela, 30 października 2016

Londyn, muzea i .......... tor wyścigowy

Nasz wyjazd do Londynu, po baaaaardzo intensywnym czasie, ze zmęczonym mężem, zakatarzonym i łykającym antybiotyk Młodszym oraz znużonym po Tomatisie Starszym wydawał się szaleństwem. Jakby było mało, moje zatoki przypomniały sobie, że ostatnio jakoś nic się nie działo, więc pora trochę o sobie przypomnieć.

Ale do rzeczy. W sobotę czarną nocą (czyli około 3 nad ranem) wypełźliśmy z łóżek i wyruszyliśmy samochodem na lotnisko w Modlinie. Plan był taki, że samochód zostanie na parkingu przy lotnisku, a my dalej podjedziemy busem i ruszymy na naszą londyńską wyprawę.
Nie obyło się oczywiście bez przygód. Pomyliliśmy zjazdy i o mało co nie dojechaliśmy do Gdańska zamiast na parking lotniska 😉. Na szczęście zapas czasu był duży, więc nieco na przełaj, po gruntowej drodze usianej kałużami i dziurami, bardzo powoli (urwany wahacz sporo kosztuje), jakoś dotarliśmy na parking. Przepakowaliśmy bagaże, zaparkowałam samochód na wskazanym miejscu i ruszyliśmy na lotnisko. Na lotnisku po przejściu odprawy bagażowej (gdzie o mało co nie zgubiliśmy biletów na samolot) i kontroli bagażu podręcznego (gdzie o mało nie zgubiłam komórki) wsiedliśmy na pokład samolotu. Lot przeszedł całkiem spokojnie, choć ja zawiodłam się nieco. Miałam bowiem nadzieję, że Młodszy prześpi lot i usiadłam z nim. A tu figa. Starszy i Mąż smacznie spali bite dwie godziny, a ja zabawiałam, czytałam książeczki i odpowiadałam na milion pięćset pytań.
W sumie podróż była udana, choć ostatecznie coś jednak zgubiliśmy - czapkę Starszaka 😉.

Londyn jest naprawdę interesującym i faszynującym miastem. Mnie urzekł wielobarwnym tłumem i ...... minimalnym użyciem klaksonu przez kierowców. A korki na ulicach były ogromne. 
Ma za to jedną, ogromną wadę. I nie jest nią bynajmniej jazda po niewłaściwej stronie jezdni😉. Jest drogo. W zasadzie jest horrendalnie drogo. Przynajmniej dla nas.

Do zaliczenia mieliśmy dwa żelazne punkty: Muzeum Historii Naturalnej i Tower of London. Oba punkty zaliczyliśmy z przyjemnością i bez zbytniej napinki. Ot, obejrzymy tyle, ile się da, zanim młodzież ogłosi zmęczenie lub głód. Oba miejsca są warte zobaczenia. Po pierwsze wystawy są bardzo ciekawe i przystępnie zrobione. Po drugie dzieci i ich ciekawość zostały przewidziane. W obu miejscach są przygotowane zabawy, łamigłówki i eksponaty specjalnie do dotykania, próbowania i eksperymentowania. Bardziej szczegółowo będzie w osobnym poście, bo oba miejsca zasługują na porządny opis.
Co mnie zaskoczyło? Widok ludzi w muzeum, którzy rozsiadają się na ławkach lub na podłodze i ........ jedzą lancz😊. W Polsce siedzenie na podłodze w holu muzeum i jedzenie chyba nie jest do pomyślenia.

Poza tym obejrzeliśmy z bliska Big Ben zwany czule przez Młodszego Big Bentley. Poznaliśmy trochę historii Londynu przy Monumencie upamiętniającym Wielki Pożar i Bitwę o Anglię. Pojeździliśmy metrem, kolejką podmiejską, a także ku radości dzieci prawdziwym, czerwonym, piętrowym autobusem. Oczywiście na górze 😊. Wynik zwiedzania jak na czterodniowy pobyt nie jest może imponujący, ale nasze Brzdące mają swoją wytrzymałość. Po jej wyczerpaniu zamieniają się w Marudę i Wrzaskuna. Lepiej do tego nie dopuścić.

Mieszkaliśmy u moich znajomych pod Londynem. Była to jednocześnie i wada, i zaleta. Wada bo ceny biletów na kolejkę były spore. Z drugiej mogliśmy obejrzeć typową angielską wieś. I nie powiem, podobały mi się uporządkowane pola, żywopłoty, wąskie drogi i kolorowe, jesienne krajobrazy.
Dom był typowo angielski, przynajmniej z zewnątrz. W środku urządzony bardzo nowocześnie i wygodnie. Bardzo zazdroszczę im dużej, wygodniej kuchni i dużej ilości schowków.

A w niedzielę, w niedzielę byliśmy na prawdziwym torze wyścigowym. Ale o tym później. Bo i miejsce bardzo fajne, zabawa była świetna.

czwartek, 20 października 2016

D jak ........ dom wariatów czyli.....

Ten tydzień przejdzie do historii. Zawsze twierdziłam, że jak coś się sypie, to po całości.

W poniedziałek stwierdziliśmy z mężem, że trzeba jednak pokazać T u lekarza, bo zatkany nos w nocy bardzo mu przeszkadzał. Pani doktor uznała, że 4 tygodnie bez poprawy to trochę za długo i ..... zaordynowała T antybiotyk. Generalnie nie jestem fanką podawania antybiotyku na każdą przypadłość, ale perspektywa katarowania do wiosny i zaatakowanych katarem uszu i spojówek mnie nie pociąga. Tak więc od poniedziałku Młodszy wcina Amotaks. Powstał pewien problem logistyczny, bo Starszy miał jeszcze trening słuchowy i jakoś musiał wrócić do szkoły. Ale ogarnęłam. Do wczoraj.

Najpierw przy robieniu zakupów przez internet strona zwariowała i kilka rzeczy zamówiło się dwa razy. Nic to, przecież wodę wypijemy, a papier toaletowy czy tabletki do zmywarki się nie psują. Jakimś cudem dotarliśmy na trening słuchowy o czasie, zaparkowałam samochód (choć szczerze nie cierpię parkowania na kopertę). Do szkoły dotarliśmy na 11.00. Odnaleźliśmy klasę 0b. I wydawało mi się, że tylko zatankuję samochód i będzie z górki.
Nic bardziej mylnego. Zatankowałam, dotarliśmy do domu. Pierwszą rzeczą która pokazała rogi był nebulizator. Jakoś go w końcu opanowałam i inhalacja się odbyła. Potem okazało się, że z Młodszym będzie Dziadek, który przybył ciut później niż zwykle. Ale jeszcze nie było tragedii.
Potem było tylko ciekawiej. O 17.30 zadzwonił do mnie Mąż, że nie zdąży odebrać A ze szkoły do 18.00. Więc zadzwoniłam do Dziadka, żeby pojechał z Młodszym po A. Dziadek stwierdził, że się postara, ale z Młodszym trudno zrobić coś szybko, a samego w domu go przecież nie zostawi. Przez kolejne 30 min. to Mąż, to Dziadek meldowali przez telefon, że..... chyba nie zdążą. W końcu jakoś się udało. W międzyczasie zadzwonił kurier ze sklepu, że chciałby przyjechać wcześniej.
Dotarłam do domu razem z zakupami internetowymi. Udało się załatwić sprawę i zaczęłam szukać plecaka Starszego, żeby umyć śniadaniówkę. I............... okazało się, że kolega z 0a się pomylił i zabrał plecak A do domu jako swój. Po kilku telefonach ustaliłam z mamą kolegi, że zostawi nam dziś plecak na świetlicy. Poza tym A tradycyjnie zgubił sweter w szkole. Nie pytajcie mnie jak można zgubić sweter!!!!!
A dziś, gdy spokojnie wracałam do domu autobusem, jakaś oryginalnie ubrana pani wysiadając na przystanku rzuciła do mnie: "Pani jest z wywiadu, tak? To niech pani powie temu panu, który mnie zaczepiał, że ja sobie tego nie życzę i że jemu życzę wszystkiego najgorszego." Wmurowało mnie....

O tym, że Młodszy podzielił się ze mną katarem, pisać nie warto. Po takich przygodach katar wygląda bardzo nudno i prozaicznie. 

czwartek, 13 października 2016

U nas znowu pendolino albo i szybciej

Od poniedziałku czas przyspieszył i pędzi w zawrotnym tempie.
Ledwo zarejestrowałam początek października a już pierwsza połowa prawie za nami

Co u Nas?
Na dobry początek tygodnia w poniedziałek była..... zaległa szczepionka Starszaka. Szczęśliwy z tego powodu bardzo nie był, ale ukłucie zniósł dzielnie i do końca dnia zapomniał o wszystkim. Na szczęście ani gorączki, ani opuchlizny jak za dawnych czasów nie było.

We wtorek Młodszy zaliczył kontrolną wizytę u okulisty. Popisywał się przed lekarką bogatym słownictwem i znajomością liter :)) Na szczęście obyło się bez wpuszczania kropli. Wzrok ma dobry, kolory rozróżnia. Wizyta kontrolna za rok.

W środę Starszak rozpoczął po raz kolejny drugi etap treningu słuchowego Tomatisa. Ciężko nam wychodzić z łóżka i zdążać na 8.00 na trening. Potem pędem do szkoły i przedszkola. Na szczęście w tym tygodniu A i T mogę być razem na treningu, bo nie ma drugiej osoby na słuchawki. Oszczędza mi to jeżdżenia w tą i z powrotem oraz ekwilibrystyki z parkowaniem samochodu. Szczęście, że Starszak jest w zerówce, więc nie ma zbyt wiele do nadrabiania. Trening potrwa do następnego czwartku.

Młodszy od trzech tygodni walczy z zatkanym nosem. Ponieważ lekarze nie mają pomysłu, jak go odetkać, muszę sama coś wymyślić. Mam już śmiały plan. Jeśli zadziała, opisze, bo może moja metoda przyda się jakiemuś innemu dziecku. Dziś Młodszy już w przedszkolu, bo po pierwsze w dzień kataru brak a energia go rozsadza, po drugie Babci należy się odpoczynek, żeby w sytuacji kryzysowej mogła nam przybyć z pomocą :))

W mojej pracy ostatnio jakoś słabo z atmosferą. Czasem mam wrażenie, że biorę udział w jakimś przedstawieniu, w którym każdy gra milion ról. Nigdy nie wiadomo jaka rola dziś jest aktualna. Do tego każdy gra tylko do swojej bramki. W tak małym zespole to bardzo męczące. Źle się z tym czuję, ale na razie nie myślę o zmianie. W planach mam jeszcze 9 - 12 miesięcy pracy na pół etatu i wracam na cały. Zresztą tak naprawdę to bark mi energii na takie zmiany. Niecierpliwie czekam na urlop w końcu października i na ...... czterodniowy wypad do Londynu. Trzeba korzystać dopóki znajomi mieszkają blisko Londynu i chcą nas przechować przez trzy noce :)) I naładować energetyczne baterie, bo listopad i grudzień w mojej pracy są bardzo intensywne!!

czwartek, 29 września 2016

............... dzieje się

Próbuję ogarnąć nieco myśli, ale nijak mi nie wychodzi. Zmęczenie po prawie trzech miesiącach śmigania na sześć godzin zamiast na cztery robi swoje. Wrzesień już się kończy. Przeleciał mi tak szybko, zdecydowanie za szybko.

U nas w zasadzie spokój. 
Młodszy kończy infekcję wirusową. Zaczęło się banalnie leciutkim katarkiem w poprzedni wtorek. Ponieważ poza tym nic innego się nie działo, T normalnie był w przedszkolu. Do piątku. W nocy z czwartku na piątek wylądował w naszym łóżku, a ja poczułam, jakbym spała z piecykiem. Drobne 39,5 stopnia gorączki. Po wizycie na ostrym dyżurze, okazało się, że to pewnie wirus, bo i osłuchowo czysto, i nic poza gorączką i lekko czerwonym gardłem mu nie dolegało. Przez cały tydzień pauzował od przedszkola, wożony z domu do Babci i z powrotem do domu. Całe szczęście, że Babcia jest blisko, i że Młodszy uwielbia jazdę autobusem, metrem, tramwajem. 

Starszak zadowolony ze szkoły. Zakolegował się już z nowymi dziećmi, lekcje są ciekawe, choć czasem wraca do domu zmęczony. Poza tym pewne sprawy w szkole, które nam - rodzicom się nie podobały, po trochu się rozwiązują. I idą w dobrą stronę.

Przyplątało się nam trochę nowych problemów zdrowotnych, głównie u Starszego. Powoli też pojawia się pytanie co z dalszą rehabilitacją Młodszego. Na razie jednak jestem daleka od podejmowania jakichkolwiek decyzji - muszę wszystko na spokojnie przemyśleć.

P.S. Mamo z blogu "Ja i moje urwisy", nie zdążyłam poprosić Cię o kluczyk do bloga. Jeśli do mnie zajrzysz i zechcesz podać mi go na mail, będzie mi miło nadal towarzyszyć Wam w domowo-szkolnych perypetiach.

niedziela, 18 września 2016

Zupełnie (nie)kobiece marzenia

Wczoraj wybraliśmy się z chłopakami na Verva Racing - imprezę poświęconą wszystkiemu co ma silnik. Najlepiej mega hałasujący. Udało się nam usiąść na trybunach blisko sceny i podziwiać. A było co.....
Samochody rajdowe "ślizgające się" efektownie po torze i palące gumę, efektowną jazdę na motorach pojedynczo i w tandemie, wspaniałe samochody sportowe, w tym moją ulubioną corvettę i vipera, wreszcie akrobacje na motorach włącznie z saltem wykonywanym po kolei przez pięciu czy sześciu zawodników. Potem chłopcy otrąbili odwrót spod sceny. Dla nich było już za głośno, a i zapach palonej gumy dał się mocno we znaki. Ja mogłabym tam siedzieć do końca pokazu :))

Ruszyliśmy zatem najpierw w poszukiwaniu smakowitej przekąski. I zaleźliśmy mało oblegane stoisko z owocami w czekoladzie. Starszy wybrał pianki, Młodszy banana, Mąż winogrona, a ja truskawki. Owoce i pianki były  nabite na patyczki - jak szaszłyki i oblane białą, mleczną lub ciemną czekoladą. Były przepyszne. Naprawdę takich smakołyków dawno nie jedliśmy.
Potem się rozdzieliliśmy. Ja i Młodszy obejrzeliśmy pojazdy rodem z "Mad Maxa" (brawo za dopracowane szczegóły), przymierzyliśmy się do kilku motorów i ruszyliśmy do Strefy Mundurowej. A tam..... tam były do oglądania same wspaniałości. Bezkarnie czyli bez mandatu :)) wsiadaliśmy do radiowozów. Pan ze straży ochrony kolei pozwolił Młodemu pobawić się syreną i obiecał naukę jazdy terenówką jak Młodszy będzie starszy. A w dużym wozie strażackim T dumnie kręcił kierownicą i włączał koguta. Przekonaliśmy się też w jak trudnych warunkach czasem muszą sobie radzić strażacy, gdy weszliśmy do zadymionego namiotu, w którym widać cokolwiek było tylko na wyciągnięcie ręki. Dalej trzeba było iść na słuch i na pamięć. 
W tym samym czasie Mąż i Starszak podziwiali jeepy, wyścigówki i quady. Do niektórych pojazdów można było nawet wsiąść (ku niezmiernej radości A).
Atrakcji było więcej, ale T był już mocno zmęczony, więc ruszyliśmy ku wyjściu. Po drodze jeszcze obaj panowie wsiedli do bolidu i obejrzeli z bliska naczepy ciężarówek, pięknie i fantazyjnie pomalowane. I na koniec wylądowali w łyżce największej ładowarki, jaką kiedykolwiek na żywo widziałam.
I choć do domu dotarliśmy głodni i nieziemsko zmęczeni, a ja zaliczyłam mega migrenę po smrodku gumy i ogromnym hałasie, było naprawdę warto.

A we mnie impreza pełna ryku silników, zapachu spalin i dreszczu na widok wspaniałych sportowych i terenowych pojazdów przywołała marzenie, żeby tak przejechać się po torze prawdziwą wyścigówką. I może, kto wie zażyczę sobie taki prezent na któreś urodziny. Pragnienie może niezbyt kobiece, ale co tam.

niedziela, 11 września 2016

Pierwszy tydzień

Pierwszy tydzień szkoły za nami.
Starszy zadowolony. Oprócz kolegi z grupy przedszkolnej ma już nowych kolegów. W opowieściach pojawiają się nowe imiona, zawiązują się nowe znajomości. Zbieramy owoce terapii SI i treningu słuchowego Tomatisa. Starszak jest spokojniejszy, mniej się przejmuje niepowodzeniami czy docinkami kolegów. O wiele łatwiej adaptuje się w grupie. Nawet hałas w świetlicy go nie przerasta. A zajęcia dodatkowe sprawiają wiele radości.

Kolejny tydzień w starszej - limonkowej grupie przedszkolnej za nami.
Młodszy biegnie do przedszkola z uśmiechem, zachwycony. W czwartek zaczął zajęcia dodatkowe w ramach usprawniania rączek. Podobno współpracował i świetnie się bawił. 

Pierwsze zebrania organizacyjne w szkole i przedszkolu za nami. 
Przyniosły ze sobą pewne przemyślenia. I nowe sprawy do załatwienia. O przemyśleniach napiszę, jak mi się trochę w głowie ułoży. Sprawy do załatwienia piętrzą się w tempie zastraszającym. 

A my...... my korzystamy z letnich dni i weekend spędziliśmy na świeżym powietrzu. 
W sobotę mąż i chłopcy wybrali się na piknik w przedszkolu T. Podobno świetnie się tam bawili. Gdy wróciłam z pracy (jak ja nie lubię pracować w soboty), uczciliśmy zaległe urodziny męża domową szarlotką z lodami. A potem, korzystając z pięknej pogody ruszyliśmy do parku linowego i na plac zabaw. Chłopaki bawili się świetnie, A przeszedł całą trasę średnią, T prawie całą najłatwiejszą. W niedzielę po kościele chłopcy, jak zwykle, wylądowali w parku...... na drzewie. A po popołudniu świetnie bawiliśmy się w odwiedzinach u kolegi Starszaka z zerówki. Najpierw na podwórku, potem w domu. Kolega mieszka mniej więcej dwie stacje metra od nas, więc przy okazji mieliśmy całkiem fajna wycieczkę rowerową.
Wypoczywaliśmy i nabieraliśmy (mam nadzieję skutecznie) sił na kolejny tydzień pracy.

piątek, 2 września 2016

Wrześniowe zamieszanie

Z nadmorskiego urlopu wróciliśmy już dawno. Chłopcy spędzili pierwszy samodzielny tydzień u Dziadków Grabowskich. Rozpoczęcie roku szkolnego za nami.
A przed nami.... początek września czyli chaos i nasze próby ogarnięcia wszystkiego. 

Rok temu byliśmy po trzeciej operacji T. Tym razem operacja dotyczyła lewej rączki i oznaczała jak zwykle opatrunki, ograniczenia ruchowe i brak porządnej kąpieli w wannie. Ale byłam cały czas w domu, do dyspozycji miałam cały czas.
W tym roku czeka nas przyswojenie i pogodzenie zerówkowego planu zajęć A, przedszkolnego planu zajęć T, rehabilitacji T, hipoterapii A, długiego ciągu wizyt lekarskich i badań obu chłopców, równie długiego ciągu wizyt lekarskich i badań moich, ćwiczeń z A i T w domu, zebrań organizacyjnych w szkole i w przedszkolu. Lista spraw i zajęć trochę mnie przeraża, bo doba jakby nie patrzeć z gumy nie jest. Gdzieś obok jest praca Męża, który ostatnio ma jej mnóstwo (i która coraz częściej wiąże się z ogromnym stresem), praca moja (przez urlopy trzeci miesiąc ciągnę trzy czwarte etatu zamiast połowy) i sprawy domowe. O tym wolę chwilowo nie pamiętać.


środa, 31 sierpnia 2016

Wyjazd do Dziadków do Grabówki

Starszak w tym roku rozpoczyna swoją przygodę ze szkołą. Co prawda idzie do zerówki, ale ferie i wakacje będzie miał już w szkolnym rytmie. A nasz urlop z pewnością nie pokryje całego wolnego czasu. Postanowiliśmy więc wspólnie spróbować samodzielnych wakacji u Dziadków. Miały trwać tydzień, a młodszy brat pojechał dla towarzystwa:))
U Dziadków do dyspozycji jest podwórko, ogród do podlewania, piaskownica, dmuchany basenik, traktor z przyczepką na pedały, piłka i pies. Zajęć im nie brakowało, Babcia z Ciocią rozpieszczały kulinarnie, a Dziadek grał w piłkę i pozwalał podlewać ogród.
Tydzień minął tak szybko, że gdy przyjechaliśmy (stęsknieni jak nie wiem co), ucieszyli się oczywiście, ale wracać do domu w Warszawie nie bardzo chcieli. Z tego wniosek, że kwestię pobytu u Dziadków mamy przetestowaną i jeśli Dziadkowie się nie wystraszą :)), to za rok chłopcy część wakacji spędzą w Grabówce.

środa, 10 sierpnia 2016

Nasz nadmorski urlop

Tegoroczne wakacje postanowiliśmy spędzić nad Bałtykiem. 
Powody były dwa:
Po pierwsze w marcu wróciłam do pracy i musiałam się wstrzelić w grafik urlopowy.
Po drugie z różnych względów nasze wydatki w tym roku i tak są duże, więc urlop w ciepłych krajach musi poczekać.
Na Juratę zdecydowaliśmy się po naszym ubiegłorocznym wrześniowym pobycie nad morzem właśnie tu. Przyznaję, że mieliśmy sporo obaw przed tym wyjazdem. Czy pogoda będzie dla nas łaskawa, czy na plaży będzie dziki tłum, czy da się choć chwilę pokąpać w Bałtyku? Do tego mój mąż miał zostać z chłopcami sam przez tydzień, bo miałam do dyspozycji tylko jeden tydzień urlopu.
Nie martwiliśmy się tylko o kwaterę, bo trafiliśmy do tych samych gospodarzy co przed rokiem. Wtedy byliśmy bardzo zadowoleni, teraz też jesteśmy. Oprócz tego, że kwatera jest bardzo wygodna, ma też inne zalety. Bardzo blisko jest sklep, boisko piłkarskie, plac zabaw. Do głównego deptaka jest może 10 min piechotą, a do plaży 15-20 min. 
Pogoda okazała się dla nas łaskawa. Do tej pory przez jeden dzień trochę padało, a dziś np. na plaży było nam nawet za gorąco. Poza tym na półwyspie Helskim jest mnóstwo atrakcji poza plażowaniem, zwłaszcza dla małych miłośników wojska, pojazdów militarnych, dział itp. Są też piękne lasy sosnowe, przyjazne dla naszych małych alergików. Nie nudziliśmy się ani chwili.
Morze Bałtyckie też okazało się dla nas łaskawe, choć dla mnie zdecydowanie za zimne. Ale chłopcy chętnie się kąpali, moczyli stopy i wrzucali błotne bomby do morza.
A inni plażowicze??? Cóż my na plażę docieraliśmy około 9.30 i mieliśmy miejsca, ile dusza zapragnie. Tylko wybierać jak blisko brzegu i w którą stronę od wejścia na plażę. Gęstniało trochę około godziny 12.00-13.00, ale do dzikiego tłumu i nieokiełznanego parawaningu było daleko. Zastanawialiśmy się nawet z Mężem czy to niepewna pogoda, czy specyfika bardzo spokojnej miejscowości. 
A mąż przez tydzień poradził sobie na medal, choć miałam kilka telefonów w stylu: "Nie możesz się urwać z pracy wcześniej?!?!?!" Mimo bezproblemowego poradzenia sobie ze wszystkim, zapowiedział, że na taki urlop "samotnego taty" już więcej się nie zgodzi.
I słusznie, bo w przyszłym roku chciałabym mieć dłuższy urlop niż tydzień w lato.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Nadmorski dzień włóczykija

I udało się mi, udało się mi, tak wreszcie udało się mi.....
Od sobotniego późnego wieczoru jestem wreszcie w Juracie. Dołączyłam do męża i chłopaków, którzy plażują i lenią się tam od tygodnia.

Ponieważ pogoda (zmienna jak nie wiem co) nie zapowiadała się dziś plażowo, wybraliśmy się na wycieczkę na Hel. Plan był taki: dojechać, obejrzeć karmienie i trening fok w helskim fokarium, zjeść drugie śniadanie, a potem...... zobaczymy. Udało się nam zaparkować niedaleko początku deptaka, taktycznie wykupiliśmy bilet parkingowy na cały dzień i ruszyliśmy w miasto.

Najpierw przez cały deptak do fokarium. Udało się nam wstrzelić w akurat w godzinę karmienia, a Mąż zajął strategiczne miejsce skąd mogliśmy podziwiać focze "występy". Tak, tak, bo oprócz treningu, który pozwala ocenić stan zdrowia fok lub podać im lekarstwa, trenerzy-opiekunowie wymyślają dla swoich podopiecznych zadania do zabawy. To pozwala fokom utrzymać się w dobrej kondycji i nie nudzić się, bo są to bardzo inteligentne zwierzęta. Te wszystkie wyskoki, obroty, aporty piłek i obręczy to trening zwinności i zarazem dobra zabawa.

Po obejrzeniu foczego śniadania nasze brzuchy i brzuszki też zaczęły się domagać uwagi. Znaleźliśmy więc przyjemne miejsce i pokrzepiliśmy się nieco (niech żyją parówki - ulubione drugie śniadanie chłopaków na tym wyjeździe). Potem wsiedliśmy do meleksu i wyruszyliśmy na wystawę pojazdów militarnych. A tam..... chłopcy duzi i mali wsiąkli kompletnie. Do obejrzenia były wojskowe terenówki, ciężarówki, różnego rodzaju transportery, amfibie i inne pojazdy. Do jednego transportera można było wejść i zrobić sobie na nim zdjęcie. Byli też panowie, ubrani w mundury, którzy odpowiadali na pytania dotyczące sprzętu. Była możliwość zrobienia sobie zdjęć w kamizelkach kuloodpornych i hełmach oraz z bronią. Można było też za opłatą postrzelać z moździerza (nie skorzystaliśmy) oraz z broni ręcznej. I tu duży ukłon dla organizatorów, który zgodzili się zamienić nam karabin, którego Starszy by nie utrzymał, na colta, z którego strzelał swobodnie. Bardzo było nam miło. Pan obsługujący strzelnicę wykazał też duży spokój i cierpliwość, gdy tłumaczył Starszakowi jak celować i sam przeładowywał mu pistolet. Wystrzelaliśmy w trójkę jeden magazynek. W tarczę (mamy ją na pamiątkę) trafiliśmy aż dwa razy :)). Chłopakom bardzo się tam podobało, nam też. A ciekawostką jest, że całość organizują ludzie - miłośnicy militariów. Zbierają i konserwują sprzęt, przygotowują wystawę i opisy pojazdów, plakaty, strzelnicę, jest nawet kuchnia polowa i prawdziwa wojskowa grochówka.

Po wystawie zamiast meleksem wróciliśmy do miasteczka piechotą. Ale zamiast iść wzdłuż drogi, ruszyliśmy na przełaj, wspaniałym sosnowym lasem. Rozpogodziło się, więc spacer był bardzo przyjemny. Trochę na koniec pobłądziliśmy, ale jakoś tam udało się nam dotrzeć do ulicy asfaltowej i osiedla mieszkaniowego. Spacer po lesie zaostrzył nam apetyty, więc ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca na obiad. Wybraliśmy restaurację Stary Kuter. Bardzo polecam. Dania smakowite, porcje duże, a ceny przystępne. Sam lokal cały w drewnie, z dekoracjami w stylu rybackiego kutra i z dużym akwarium, które uprzyjemniło naszym synkom oczekiwanie na obiad.

Po obiedzie postanowiliśmy przespacerować się trochę po porcie, żeby zrobić sobie miejsce na deser. I jakoś tak wyszło, że załapaliśmy się na rejs widokowy statkiem po Zatoce Puckiej i wzdłuż Helu kawałek na otwarty Bałtyk. Chłopcy zachwyceni, biegali od barierki do barierki. My zadowoleni, bo akurat trafiło się nam bardzo spokojne morze, także kołysało tylko trochę. Poza tym można było wejść na mostek kapitański i zrobić sobie zdjęcia w czapce kapitana i ze sterem w ręku. Oczywiście skorzystaliśmy z tego :))
Po rejsie miejsce na deser się zrobiło, więc poszukaliśmy miłego miejsca na świeżym powietrzu, z widokiem na Zatokę Pucką. I lody, i szarlotka były pyszne. 

Po tak wspaniałym, pełnym wrażeń dniu, nadszedł w końcu czas powrotu do Juraty. Przed wejściem do samochodu odwiedziliśmy jeszcze toaletę. I tu, znów, nasz ukochany Młodszak standardowo nie chciał siku, by po dwóch kilometrach jazdy zawołać, że on już, natychmiast musi. Zaparkować na poboczu się nie dało (bo tam nie ma pobocza - jest za wąsko i za kręto), na szczęście znaleźliśmy wjazd do lasu. Młodszemu chciało się mocno. I gdybyśmy się nie zatrzymali, mielibyśmy awarię hydrauliki w samochodzie. Po krótkim postoju ruszyliśmy do domu. I na dystansie 5 może 6 kilometrów nasi dzielni piechurzy zasnęli tak mocno, że przespali transport do łóżek i częściową przebierankę w piżamy. 

Nadmorski dzień włóczykija uważam za udany.

wtorek, 2 sierpnia 2016

Toruń

Czas, czas, czas..... a właściwie chroniczny jego chroniczny brak. Zaległości postaram się nieco nadgonić.

Oto obiecany post o pobyciu w Toruniu.
Z okazji pobytu w Solcu Kujawskim postanowiliśmy odwiedzić Toruń i przy okazji spotkać się z dawno niewidzianymi znajomymi. A że znajomi mają córki z grubsza w wieku naszych chłopaków, mieliśmy nadzieję, że wszyscy będą się dobrze bawić.
Zatem po niedzielnym śniadaniu wyruszyliśmy z Solca Kujawskiego do Torunia. Znajomi zafundowali nam wycieczkę po starszej części miasta, zamku krzyżackim, a potem zaprowadzili na fantastyczny plac zabaw, ukryty pomiędzy starymi kamienicami.
Plac duży, ze wszystkimi atrakcjami do zjeżdżania, biegania, wspinania itp. Tam chłopcy i dziewczyny zaczęli przełamywać pierwsze lody i bawić się razem. Jak zwykle niezawodne okazały się bańki mydlane. Chyba wszystkie dzieci lubią je puszczać i gonić co sił w nogach.
Potem zostaliśmy zaproszeni na obiad. po drodze na parking, zostałam przez dziewczynki poinformowana o szczegółach obiadowych i oprócz dwóch chłopaków, miałam pod opieką dwie urocze dziewczynki. Sztama i zaczepki były do końca pobytu. Może powinnam się przekwalifikować na przedszkolankę ???
W nowym domu chłopaki szybko się zaprzyjaźnili z koleżankami i dzieciaki wymyśliły, że po obiedzie będzie koncert. I był, wspaniały, multiinstrumentalny występ. Mam nadzieję, że sąsiedzi nam wybaczą :)).
A potem jeszcze wypad na plac zabaw i powrót do domu. 
Wymęczeni i wybiegani panowie zasnęli tuż za Toruniem.
A my odnaleźliśmy stację benzynową i.......................... Odstaliśmy w horendalnie długiej kolejce po paliwo, bo większość ludzi wcinała przy okazji jakieś przekąski, zamiast najpierw rozliczyć się za paliwo i odjechać spod dystrybutora. Organizacja też słaba, bo kolejka była jedna dla tych co tylko tankują i dla tych co jedzą. Ale udało się sprawę załatwić. I po kilku godzinach jazdy wtaszczyliśmy śpiochy do łóżek, bagaże do domu i sami padliśmy jak muchy. 

czwartek, 21 lipca 2016

Domowe przedszkole czyli dlaczego przy czwórce dzieci w domu stopery do uszy mogą być niezbędne ;)

Drugi post dzisiaj będzie nieco lżejszy w temacie:))

Starszak zamarzył sobie zaprosić dwóch "arbuzowych" kolegów do domu. Sprawnie ustaliliśmy szczegóły z rodzicami chłopaków i dziś około 16.00 stałam się szczęśliwą "posiadaczką" czwórki dzieci. I już wiem, dlaczego Rivulet tak często marzy o stoperach do uszu. Mnie przy mojej rozgadanej dwójce czasem cisza wydaje się towarem luksusowym. Dziś stwierdziłam, że jak jest ich dwóch to jest jeszcze całkiem znośnie. Ale czterej generują taką ilość decybeli, że nawet remont u sąsiada z dołu np. wiertarka czy kątówka, są skutecznie stłumione przez ich okrzyki, śmiechy czy normalne rozmowy. Przy tym widać było, że bawią się znakomicie.
A ja dziś przeszłam chrzest bojowy wracając z nimi czterema z przedszkola  najpierw autobusem a potem metrem. I było spoko, choć zastanawiałam się jaki poziom hałasu spowoduje reakcję współpasażerów. Ale nie było źle, pasażerowie byli wyrozumiali, a droga do domu krótka. 
A w domu............. W domu chłopcy świetnie wspólnie się bawili. rozbudowali tor dla samochodzików, zagrali w planszówkę, w grę wyścigową na konsoli, a na koniec rozegrali mecz ręczno-nożnej piłki pokojowej :))) Na kolację wchłonęli stertę naleśników (niezawodna jak dotąd potrawa) i trudno im było się pożegnać, gdy przyszli po nich rodzice.
Wszyscy czterej spędzili wspaniały wieczór. 

Rocznica powstania

Miał być post o Toruniu i spotkaniu z przyjaciółmi. Ale....
Za kilkanaście dni kolejna rocznica wybuchu Powstania Warszawskiego. Do tej pory wspominaliśmy tych, co zginęli w walce, pod gruzami czy zostali zamordowani. W tym roku na siłę mamy dołączyć do nich ofiary katastrofy smoleńskiej. Po co?
Chyba tylko po to, żeby udowodnić, że jak się jest u władzy, można robić wszystko, co przyjdzie do głowy.
Nie rozumiem motywacji władz. A jako wnuczka Powstańca nie zgadzam się na wpychanie na siłę apelu smoleńskiego. Nie do pamięci o ludziach, którzy bez wahania poświęcili dla Polski swoje życie.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Lipcowych wędrówek część 1

Lipiec i pogoda.
Można się po niej spodziewać wszystkiego, tylko nie nudy. 
Więc i my się nie nudzimy.

Dwa tygodnie temu, w sobotę, niemiłosierny upał wygonił nas z Warszawy. Najpierw, tradycyjnie jak co sobota, wypad na koniki, a potem prosto do naszego ulubionego Parku Zdrojowego w Konstancinie. Park jest rozległy, drzewa stare, wysokie i rozłożyste, więc i cień dają spory. Pograliśmy w piłkę, pooglądaliśmy stare kąty, sprawdziliśmy co się zmieniło, a zmian sporo i to na lepsze. A potem zalegliśmy na kocyku i relaksowaliśmy się patrząc jak słońce prześwieca przez liście drzew. Było nam ............ błogo.
Tak błogo, że z bardzo słabym entuzjazmem podążyliśmy na pobliski plac zabaw. Przy okazji odkryliśmy nową, bardzo przyjemną kawiarnię w miejsce starej, ponurej, drewnianej budy. Z placu zabaw wygnał nas głód, a że zupełnie nie miałam weny na gotowanie, odwiedziliśmy naszą ulubioną, powsińską restaurację, a potem relaksowaliśmy się w domu.
Niedziela za to przywitała nas deszczem obficie lejącym się z nieba. Ponieważ kalosze i kurtki przeciwdeszczowe dzieciaków zostały w przedszkolu, nie pozostało nam nic innego jak zorganizować jakąś rozrywkę pod dachem.
Wybór padł na salę zabaw obok "Warszawianki". Postanowiliśmy ją wreszcie przetestować. Sala jest duża, bardzo wysoka, mnóstwo atrakcji: zjeżdżalnie zwykłe, rury do zjeżdżania proste i kręcone, trampoliny, armatki na mięciutkie gąbkowe pociski, rowerki, miniboisko.... Chłopcy po początkowym onieśmieleniu biegali jak szaleni. Dobrze, że wzięłam koszulki na zmianę. Bawili się tak dobrze, ze dwie godziny przefrunęły w mgnieniu oka. 

W ubiegły weekend zaś, mimo niepewnych prognoz, zrealizowaliśmy marzenie chłopaków i pojechaliśmy do trzeciego JuraParku w Polsce, do Solca Kujawskiego. Udało się nam załatwić nocleg i dojechać w piątek późnym wieczorem. A od rana w sobotę rozpoczęliśmy naszą wyprawę. Najpierw...... po produkty na śniadanie do sklepu, a potem do parku dinozaurów.
Sam park jest bardzo interesujący. Długa, kręta ścieżka dydaktyczna prowadzi przez wszystkie epoki mezozoiku: trias, jurę i kredę. Figury gadów zostały ciekawie wkomponowane w leśne zakątki, a fakt, że przyszliśmy tak wcześnie pozwolił nam oglądać dinozaury w spokoju i we własnym tempie. Oprócz modeli dinozaurów są też ukryte w trawie ogromne modele owadów. Jest między innymi mrówka, osa, biedronka, konik polny, a nawet...... stonka ziemniaczana.
A potem..... potem przyszedł czas na korzystanie z atrakcji parku rozrywki. A było z czego!!! Karuzele, mała kolejka, duża i szybka kolejka, samochodziki, pontony, statek piracki, kulki, duży plac zabaw ze zjeżdżalniami i pajęczynami. Spędziliśmy na takich rozrywkach kilka dobrych godzin. Z przerwami na deszcz kropiący lub polewający, jedzenie (tak pysznego deseru z bezy jeszcze nie jadłam) i na zwiedzanie muzeum. W muzeum zafascynowały mnie trzy rzeczy: wspaniały model ryby pancernej, mini łódź podwodna (sala, gdzie przez szybę lub peryskop podziwialiśmy modele zwierząt wodnych) i wspaniały model mamuta włochatego (do tej pory nie zdawałam sobie sprawy jak jest wielki). Skorzystaliśmy też z seansu w kinie 5D, a w zasadzie to skorzystał Młodszy i Tata. Starszak kategorycznie odmówił. Dla niego największą frajdą była jazda samochodzikami po torze, oprócz dinozaurów oczywiście:))
A dla Młodszego - szybka kolejka w kształcie zielonej gąsienicy. Tak, tak dla naszego dziarskiego trzylatka była to najwspanialsza zabawa. W takich miejscach chyba najmocniej widzę różnicę między nimi. Starszak nadal nie lubi gwałtownych zwrotów, intensywnego kręcenia i głośnych dźwięków, zwłaszcza znienacka. Młodszego komentarz gdy wysiedliśmy z kolejki: "Mamo, ale się wyszalałem", mówi sam za siebie.
Po tak intensywnym dniu wieczorem, po dawce króla Juliana i pingwinów, padli jak muchy.
A w niedzielę, w niedzielę wyruszyliśmy  do Torunia, na spotkanie z dawno niewidzianymi znajomymi.
Ale to już temat na inny post.


poniedziałek, 4 lipca 2016

Szkoła, szkoła...... wybór jest niełatwy

Pisałam jakiś czas temu, że chcemy zapisać Starszego do szkoły publicznej. Ale pojawiły się wątpliwości, najpierw małe, potem coraz większe.

W ogóle ze szkołą podstawową dla Starszaka sprawa nie jest łatwa. Na samym początku po przeprowadzce i przebojach z pierwszym przedszkolem na Ursynowie myśleliśmy o szkole prywatnej, która powstawała przy przedszkolu, w którym ostatecznie znalazł się A. Potem trochę odstraszyły nas koszty czesnego i spora odległość od domu. Odległość mająca wpływ i na czas dojazdu, i na kolegów, którzy mieszkaliby daleko od nas.
Zaczęliśmy rozważać zapisanie A do szkoły publicznej. Najpierw myśleliśmy o rejonie, bo  tam się dostać najłatwiej. Nasza rejonowa podstawówka ma dużą zaletę. Jest w odległości 15 minut od domu piechotą i nie trzeba przechodzić przez żadną ulicę. W teorii od czwartej klasy Starszy mógłby chodzić i wracać sam. Miałby też blisko do koleżanek i kolegów. Jest jednak bardzo duże ale, które pojawiło się, gdy zrobiłam mały wywiad środowiskowy. Ta szkoła ma tragiczny wynik egzaminu z matematyki po szóstej klasie. Bo 60% uczniów którzy zdali matmę to według mnie katastrofa. I to wykluczyło tę szkołę z naszych rozważań. Pozostały dwie niezłe podstawówki publiczne niedaleko nas. Ale to już nie nasz rejon. Oczywiście można próbować dostać się do szkoły poza rejonem. Ale..... Dla pełnej rodziny, z przyzwoitym dochodem ..... graniczy to z cudem. Zwłaszcza, że chcieliśmy, jak wielu innych rodziców, zostawić A w zerówce. Szanse zerowe, chyba że weźmiemy rozwód :))

A potem, potem obejrzałam szkołę, najbliższą nam poza naszą rejonową. Jest blisko, ma dobre opinie i świetlica jest czynna do 18.00 - ewenement w podstawówce. I wiem na pewno, że nie widzę w niej mojego, nadwrażliwego słuchowo i drobnego synka. Planowanych jest siedem pierwszych klas być może nawet osiem, a dzieci w klasie może być 25 lub nawet więcej. Zniesiono bowiem limit uczniów w klasie. Już nawet nie pytałam ile będzie zerówek. Z jakąkolwiek dietą jest problem - ewentualnie dziecko może nie jeść obiadu. Kłopot w tym, że jeśli ja mam druga zmianę, to Starszy od 8.00 do 17.30 byłby bez ciepłego posiłku. Pomyśleliśmy sobie z mężem, że w takiej szkole i synek, i my będziemy się męczyć.
Rozmawiałam też z pedagogiem, zwracając uwagę na zaburzenia SI u Starszaka. Doradziła mi, żeby poczekać ze zmianą miejsca jeszcze rok, bo 6 lat to nie jest najlepszy czas na tak gruntowną zmianę.

Zdecydowaliśmy się więc zostawić Starszaka w zerówce, w szkole prywatnej. Szkoła i przedszkole, gdzie wcześniej chodził, tworzą wspólny kompleks budynków, boiska i placów zabaw. Obaj chłopcy będą w tym samym miejscu, co znacznie ułatwi nam, rodzicom życie :)) A oni nadal będą się widywać na placu zabaw, więc będą mogli się wspierać. Klasy są małe, z dietą nie ma problemu. A szkoła jest bardziej nastawiona na edukację niż na śrubowanie średniej.

Decyzja nie była łatwa. Będzie dość daleko od domu. Zanim chłopcy zaczną tam jeździć sami  minie jeszcze parę lat. Koledzy będą mieszkać dalej. I towarzystwo trochę bardziej "snobistyczno-elitarne", na szczęście zdarzają się normalni rodzice. Czesne nie jest niskie, ale za szkoła ma charakter podobny bardziej do edukacji domowej lub do szkoły Montessori. Mam nadzieję, że nie zgasi w A naturalnej chęci do zdobywania wiedzy, eksperymentów i poznawania świata.
I mimo wszystkich wątpliwości wiem, że na chwilę obecną to dobra decyzja. Dla nas wszystkich.

wtorek, 28 czerwca 2016

Coś się kończy, coś się zaczyna

Coś się kończy, coś się zaczyna.....
Zakończenie roku przedszkolnego i przedszkola A już za nami. Zamknęliśmy etap nauki przedszkolnej. Nie było nas na przedstawieniu, czego żałuję, ale cóż, życie weryfikuje nasze plany bardzo skutecznie. Wczoraj odebraliśmy dyplom na zakończenie przedszkola, a dziś książeczkę informacyjną na temat organizacji roku w zerówce. Niestety nie mogliśmy osobiście  uczestniczyć w spotkaniu integracyjnym (Starszak) ani w zebraniu informacyjnym (ja). Ale coś już na temat szkolnej zerówki wiemy. Wiemy, że od września czeka nas nowa przygoda. Przed A otwiera się nowy świat szkoły, nauki, odkrywania świata.

Za nami również pierwszy przedszkolny rok Młodszego. Przedstawienie też nas ominęło, ale dziś odebraliśmy dyplom przedszkolaka. Przed T kolejne stopnie "wtajemniczenia przedszkolnego", coraz intensywniejsze, głębsze poznawanie świata i przygotowanie do nauki w szkole.

Czas na zmiany nadszedł też dla mnie. 
  • Po pierwsze pora uporządkować nasz dom, odgruzować z niepotrzebnych "przydasiów", pozbyć się nieużywanych ubrań, ubranek, butów, bucików, zabawek, książeczek. Trzeba uporządkować papiery, przejrzeć zdjęcia, rysunki i prace chłopców. Dobrze zrobi to i nam, i domowi.
  • Po drugie pora uporządkować trochę mój plan dnia, znaleźć czas na regularne ćwiczenia barku, może na jakieś konwersacje z angielskiego, dokończyć pozaczynane sprawy, zwłaszcza te zawodowe.
  • Po trzecie czas zająć się moimi Rodzicami i Teściami. A właściwie ich zdrowiem. Maja już swoje lata, zdrowie, trochę już nadszarpnięte. czasem płata im figle.
  • Po czwarte postanowiliśmy z mężem wykroić regularnie parę chwil dla siebie. Codziennie a nie tylko od święta, np. z okazji okrągłej rocznicy ślubu. Nasz wyjazd tylko we dwoje był cudowny. Bardzo tego potrzebowaliśmy.
Planów dużo, ale też mamy przed sobą najwspanialszą porę roku - lato. Mnóstwo słońca, które daje siłę, energię i zachęca do aktywności i zmian.






piątek, 24 czerwca 2016

Plany, plany, plany.................. i co z nich zostało.................

Na ten tydzień mieliśmy bardzo dużo planów. Żeby na spokojnie wszystko przygotować, kupić i być nawet wzięłam sobie urlop.
I jedno muszę przyznać, takiego urlopu nie miałam jeszcze!!!!!!!!!!!

Ale po kolei.
W sobotę A dostał kataru i zaczął dzień od krwotoku z nosa. Cóż zdarza się. Na szczęście tata - specjalista od awarii nosa - szybko opanował sytuację. Katar też nie był niczym strasznym. Starszak cierpliwie wydmuchiwał nos. Wydawało się, że wszystko skończy się do poniedziałku, góra wtorku. Jednak na wszelki wypadek zrezygnowaliśmy z wypadu na konie. Poniekąd też z powodu silnego pylenia traw - A jest na nie uczulony.
Zresztą najważniejszą sprawą w sobotę był wymarzony, wytęskniony tor Hot Wheels, z wyrzutnią i pętlami. Zaraz po śniadaniu został otwarty, zbudowany i używany ze wszystkich sił.
Chłopaki i tata pomogli też wysprzątać dom, ja zajęłam się przygotowywaniem jedzenia, tata odebrał wymarzony tort.
Potem przyszli goście: ciocie, wujkowie, kuzyni. Szóstka dzieci biegających i rozrabiających, jeden trochę wolniejszy półtoraroczniak i jedna leżąca słodka, sześciomiesięczna dziewczynka. Pisk, tupot, zamieszanie i bałagan. Do tego grupa wujków i cioć skłonnych do zabawy i psikusów.
Zabawy było co niemiara, przyjęcie się udało, prezenty trafione. Nawet T, choć to nie jego urodziny, dostał zaległe prezenty od chrzestnej. Starszak całą sobotę czuł się całkiem dobrze.

W niedzielę przyjechali Dziadkowie z Grabówki, Dziadkowie z Warszawy i chrzestna A, ulubiona ciocia. Było trochę spokojniej, ale tylko trochę. Chłopcom dopisywał apetyt, bawili się zabawkami, spokojnie obejrzeli bajkę na dobranoc, wykąpali się i poszli spać.

I na tym skończył się zaplanowany tydzień atrakcji, zaczęły się atrakcje nieplanowane.

W nocy z niedzieli na poniedziałek A zaczął wymiotować. Rano był nie do życia, pojawiła się też pierwsza, niewielka gorączka, która szybko znikła. 
Nastąpiła więc szybka zmiana planów na poniedziałek. Odwołałam udział A w urodzinach koleżanki z grupy. Starszak został w domu, a Młodszego taktycznie odwiozłam do przedszkola mając nadzieję, że się nie zarazi. Nadzieja okazała się płonna, ale o tym za chwilę.
Szybko ogarnęłam planowaną wizytę Młodszego u pediatry (zdobyłam kolejne zaświadczenie do PPP), zawiozłam wszystkie papiery do Poradni Psychologiczno-Pedagogicznej i wróciliśmy doprowadzać Starszaka do stanu normy. Wszak na wtorek były zaplanowane jego i kolegi urodziny w Multikinie. Do kłopotów z brzuchem i kataru doszło ropiejące oko - katar znalazł nowe ujście. Dobrze, że miałam krople i jakoś opanowaliśmy sytuację. Mieliśmy jeszcze w planach rehabilitację T, ale w międzyczasie Starszak zwymiotował znowu, więc odpuściłam. Poniedziałek spędziłam na praniu, myciu podłogi i praniu fotela i kanapy. Noc spędziłam na czuwaniu.

We wtorek rano A był tylko osłabiony i nie chciał jeść. Postanowiliśmy więc, że pojedziemy na przedszkolne urodziny, a potem jeśli A będzie się czuł na siłach, pójdzie na próbę przedstawienia na koniec przedszkola. Wydawało się, że tylko brak apetytu i osłabienie mu dolega.
Po powrocie z przedszkola odkryliśmy, że ktoś nam ukradł rower z klatki schodowej, zamkniętej, otwieranej tylko na kod lub kartę. Najlepsze jest to, że rower stał zastawiony przez inne, widać mniej atrakcyjne. Byłam wściekła i .............. tyle. Nawet nie chciało mi się iść na policję, bo i tak nic a nic z tego nie wyniknie. Sprawcy się nie znajdą, a ja stracę tylko masę czasu na komisariacie. Mam tylko szczerą nadzieję, że ktoś spadnie z tego roweru i tak się potłucze, że mu się odechce kraść. 
A zechciał pojechać na próbę, a ja zajęłam się przygotowaniami do urodzin w Multikinie (miałam przygotować owoce) i ogarnianiem transportu dzieciaków z przedszkola do kina. Nie obyło się bez kłopotów z busikiem. 
Ostatecznie dotarliśmy wszyscy na miejsce. Urodziny zaczęliśmy od tortu i prezentów. W trakcie jedzenia A zaczął się skarżyć, że mu zimno - gorączka znów zaatakowała. Upierał się, żeby obejrzeć choć trochę filmu, więc - ponieważ to były jego urodziny - umówiliśmy się, że gdy będzie miał dość, to powie i tata, który w międzyczasie odbierał z przedszkola Młodszego, zabierze go do domu. Wytrzymał do dwóch trzecich filmu i pojechał. W domu dostał leki na gorączkę i natychmiast zasnął. Ja zostałam pomóc mamie kolegi ogarnąć ferajnę, "rozdać" dzieci rodzicom i opłacić urodziny. Zadzwoniłam też do przedszkola powiedzieć, że na 99% A nie będzie na końcowym przedstawieniu. Po powrocie do domu Młodszy wydał mi się ciepławy. Zmierzyłam mu temperaturę i podałam leki na gorączkę. Spodziewałam się powtórki z rozrywki.

I nie zawiodłam się. W nocy z wtorku na środę T wymiotował. Znów noc spędzona na czuwaniu, sprzątaniu i podawaniu miski. Rano T był mocno osłabiony, a ja po trzeciej nocy atrakcji nieprzytomna. Do tego A się rozkaszlał. Ponieważ nie wyobrażałam sobie podróży z wymiotującym T do przychodni, zamówiłam wizytę domową. W międzyczasie ogarnęłam kolejne pranie, umyłam podłogę kolejny raz i wyniosłam śmieci. Nie pachniały najlepiej po serii sprzątania podłogi.
A czuł się na tyle dobrze, że postanowił obejrzeć prezenty urodzinowe, a T przy kolejnym nawrocie gorączki podsypiał na materacu w dużym pokoju. Wizyta domowa przyniosła dobre wieści. Obaj panowie osłuchowo czyści, trzeba tylko obejrzeć ucho T.
Po południu Starszak na pytanie czy chce iść na swoje przedstawienie oświadczył kategorycznie, że nie ma siły. I nic dziwnego, nadal miał gorączkę i dopiero zaczynał jeść cokolwiek więcej niż ćwierć kajzerki. Odpuściliśmy więc zakończenie przedszkola. Kiedy mój mąż wrócił z pracy, byłam już w lekkim ogłuszeniu z niewyspania. Mimo to udało się nam zrobić zakupy, ogarnąć panów kąpielowo i położyć spać.

Noc ze środy na czwartek minęła spokojnie. Wyspałam się i odzyskałam siłę i jasność umysłu. Starszak zdecydowanie w dobrej formie, Młodszy jeszcze ze stanem podgorączkowym, który jednak wcale go nie spowalniał. Do południa ogarniałam dom i chłopaków, popołudniu miała ich popilnować moja Mama. Ja miałam kupić i dostarczyć do przedszkola upominki dla Cioć z grupy Morelek (to przedszkolna grupa Młodszego). Sami się nie wybieraliśmy na zakończenie roku, bo Młodszy zdecydowanie nie był jeszcze w formie do występów. Przy okazji też chciałam oddać nasze koce do pralni, bo mocno ucierpiały w "nocnych przygodach", a są zbyt ciężkie na moją pralkę.
Niestety mój śmiały plan znów się mocno zmodyfikował. Mama miała przyjechać około 13.30. I przyjechała...... skarżąc się na silny ból za mostkiem i problemy z oddychaniem. Więc zamiast wyjść i załatwiać swoje sprawy, wzywałam karetkę do mamy i ściągałam Męża do domu, do chłopców. Na szczęście badania nie wykazały zawału ani innych problemów z sercem. Mama dostała zastrzyk przeciwbólowy i zalecenie pojechania na SOR. Nie chciała pojechać z karetką, bo wylądowałaby na Wołoskiej, kawał drogi od domu. Wysłałam ją taksówką do szpitala na Szaserów (to o wiele bliżej do domu moich Rodziców) i poprosiłam mojego Tatę, żeby do niej dojechał. Gdy mój Mąż dotarł do domu miałam całe półtorej godziny na kupienie upominków, torebek, kwiatów i kartek. Uratował mnie chyba tylko dobry plan i................ szczęście. Prezenty kupiłam szybko, torebki też. Ale z kwiatami było gorzej. Na szczęście po drodze do przedszkola wypatrzyłam dużą kwiaciarnię, gdzie pani doradziła mi nieduży, ale wesoły bukiecik pomarańczowych gerber dla każdej z Cioć. Kartki kupiłam rzutem na taśmę w papierniku obok kwiaciarni. Potem biegiem do przedszkola. Kartki wypisywałam w samochodzie. Oddałam wszystko jednej z mam przedszkolaków i zupełnie wypompowana wróciłam do domu. Koce do dziś czekają na pranie, bo zupełnie o nich zapomniałam.

A w domu, w domu trzeba było jeszcze podjąć kilka ważnych decyzji w sprawie nadchodzącego weekendu. W weekend bowiem, a właściwie to dziś wieczorem mieliśmy wyjechać z mężem na Mazury, świętować naszą 10 rocznicę ślubu. Chłopcy dziś i jutro mieli zostać pod opieką mojej Mamy, a w niedzielę po opieką Cioci Ani (opiekunki T z czasów przed przedszkolem). Niestety po wczorajszym incydencie nie chciałam zostawiać Mamy z chłopcami. Co prawda badania na SOR-ze, zresztą niezbyt szczegółowe, nie wykazały nic bardzo poważnego. Serce jest OK, do kontroli poziom glukozy i, moim zdaniem, poziom magnezu, którego nie wiedzieć czemu nie zbadano, a który odpowiada, za prawidłową pracę mięśni i serca też. W ogóle, według mnie, potraktowano sprawę Mamy dość powierzchownie, na zasadzie nie ma zagrożenia życia, to podajemy pierwszy pomysł, który nam wpadnie do głowy i już.  Powiedziano Mamie, że nie może oddychać, bo ją boli, ale skąd się wziął tak silny ból, tego już nie szukano. Mam swoje własne podejrzenia i będę musiała zająć się tą sprawą.
Ale na chwilę obecną Mama nie mogła zostać z chłopcami sama tak długo. Mój Tata też nie mógł jej pomóc, bo musi zająć się moją Babcią (mamą Mamy), która dopiero co wyszła ze szpitala. Przez chwilę pojawił się pomysł odwiezienia chłopców do Dziadków grabowskich, ale po pierwsze to okropnie nie po drodze, po drugie moja Teściowa też nie jest w najlepszej formie. Ostatecznie przesunęliśmy nasz wyjazd na sobotę. A z chłopcami, ku ich dzikiej radości, zostanie od sobotniego poranka Ciocia Ania.
Zrezygnowaliśmy z udziału Starszaka w integracyjnym spotkaniu zerówkowym w sobotę i z urodzin koleżanki w niedzielę. Niech trochę odpocznie i się wykuruje do poniedziałku.
Ja dziś próbuję wykorzystać resztkę urlopu na wypoczynek (ha, ha, ha - muszę odkurzyć mieszkanie, wstawić 3 prania i zaopatrzyć lodówkę na jutro) i pakowanie na wyjazd.
Tak "rozrywkowego" urlopu jeszcze nie miałam. Mam tylko nadzieję, że to już koniec przygód. I że ostatnie trzy dni spędzę w miarę spokojnie.


piątek, 17 czerwca 2016

Urodziny!!!!!

W całym domu pachnie świeżo upieczony biszkopt. To taki, smakowity, domowy zapach. Kojarzy mi się z urodzinami....

Długo mnie nie było blogu. T kurował się z zapalenia płuc, a ja z ostrego zapalenia zatok. O tym jak źle się czułam niech świadczy fakt, że zdecydowałam się łykać antybiotyk. Niestety bez zwolnienia, bo w pracy była awaria personelu. Rzadko łykam antybiotyk. Robię to wtedy, gdy innego wyjścia brak. Mój żołądek bardzo tego nie lubi i daje mi to odczuć. Przez cały poprzedni tydzień jedyną tolerowaną potrawą były wafle ryżowe. A i to w niewielkiej ilości. Na szczęście bite dwa tygodnie smarkania i bólu głowy już za mną.

A przede mną...... tydzień wypełniony wydarzeniami po brzegi.
Jutro obchodzimy domowe, szóste urodziny Starszaka. Ponieważ bliską rodzinę mam sporą i obfitującą i w dzieci, i w dziadków, zdecydowałam podzielić imprezę na dwa dni.
W sobotę przyjdą kuzyni, ciocie i wujkowie trochę młodsi, a w niedzielę będzie obiad i tort dla starszych gości. W innej konfiguracji nie ma szans na wygodne pomieszczenie ponad 20 osób w naszym mieszkaniu.

Po imprezowym weekendzie czeka nas .... imprezowy tydzień.
1. W poniedziałek urodziny koleżanki z grupy Starszaka
2. We wtorek urodziny przedszkolne Starszaka
3. W środę zakończenie roku i przedszkola u A
4. W czwartek zakończenie roku przedszkolnego u T
5. W piątek uciekamy na rocznicowy wyjazd na Mazury, sami... :))
6. W sobotę zebranie i piknik szkolny, więc A będzie bardzo zajęty
7. W niedzielę urodziny koleżanki z grupy A

Dobrze, że przez cały tydzień mam wolne. Inaczej nie wyrobiłabym się z przygotowaniami do urodzin A, kupowaniem upominków dla cioć od maluszków, tworzeniem słoniowych uszu na przedszkolne przedstawienie, przygotowaniem prezentów dla koleżanek i kolegów Starszaka, załatwianiem miliarda innych spraw.
Obiecuję nadrobić Wasze blogi, a także sukcesywnie opisywać wydarzenia nadchodzącego tygodnia :))

niedziela, 5 czerwca 2016

................. i końca nie widać

Koniec wiosny i początek lata nie jest dla nas w tym roku łaskawy. 

Jakoś wygrzebaliśmy się z duszności u T, przegnaliśmy gorączkę u obu panów. Wydawało się, że już jesteśmy na prostej. A tu figa...

Po ostatniej przygodzie z gorączką T kasłał i kasłał. Końca nie było widać. Nie pomagały syropy wykrztuśne, oklepywanie, inhalacje. Osłuchowo podobno było OK....
W końcu wczoraj mąż pojechał z nim na ostry dyżur, bo ileż można kasłać. Poza tym kaszlem trochę osłabł mu apetyt i wrócił cieknący katar. Pani doktor osłuchała i wysłała ich na RTG, a tam zmiany okołooskrzelowe w płucach. Prostym językiem: Młodszy ma zapalenie płuc.....
T dostał inhalacje z Berodualu, antybiotyk, Mucosolvan i oczywiście ma zakaz wychodzenia z domu. A dziś do kompletu zaczęło mu ropieć oko, więc wylądowaliśmy znów na ostrym dyżurze. Tam do dowiedziałam się, że jeszcze prawe ucho też szwankuje. Pediatra dołożyła inhalacje z Pulmicortu i krople z antybiotykiem do oczu.
Mam ochotę wrzeszczeć, tupać nogami i walić pięścią w ścianę. Bo przecież nie dalej jak w Dzień Matki byliśmy z kaszlącym i gorączkującym T na dyżurze, i nic. Dwa dni później byliśmy u laryngologa, mówiłam o zatkanym nosie, i..... nic. Doktor uznał, że to efekt odstawienia leków przeciwalergicznych.
A teraz bum i zapalenie płuc.....

Niestety chwilowo nie mogę iść na zwolnienie. Poukładałam zmiany w pracy tak, żeby jakoś być w domu jak najwięcej. Resztę ogarniają Dziadkowie Warszawscy. Dobrze, że są....

niedziela, 29 maja 2016

Bracia

Pora na zmianę tematu. Choroby co prawda się jeszcze nie skończyły, ale liczę, że do środy panowie będą zdrowi i ruszą do przedszkola. Zwłaszcza, że z okazji Dnia Dziecka przewidziane są jakieś atrakcje i przedstawienie Rodziców dla dzieci.

Dziś po powstaniu z łóżka chłopcy czekając na śniadanie bawili się razem. Podróżowali po planetach Układu Słonecznego. Tankowali paliwo, pakowali zapasy, planowali podróż.
Słuchałam tego jednym uchem walcząc z sennością i przygotowywaniem śniadania. Słuchałam, jak razem tworzą zabawę, jak się dogadują, jak wymyślają przygody.
Często się ze sobą bawią. T jest już dostatecznie duży, żeby uczestniczyć w zabawie z A, nadąża za nim i chce sam też wymyślać zabawy. I choć wciąż słychać kłótnie, wrzaski, choć wyrywają sobie zabawki i dochodzi między nimi do przepychanek a nawet rękoczynów, to chłopaki wyraźnie nudzą się bez siebie. 
A ja, ja bardzo, bardzo się cieszę, że mamy ich dwóch. Że oprócz rodziców mają siebie nawzajem, mogą liczyć na siebie teraz i mam nadzieję, że w przyszłości też będą mogli. Ja nie mam rodzeństwa i czasem brakuje mi kogoś bliskiego. Zazdroszczę moim kuzynom (jest ich piątka), że mają siebie nawzajem i zawsze mogą na siebie liczyć. 

Fajnie jest mieć rodzeństwo, naprawdę.

sobota, 28 maja 2016

Krótko z linii chorobowego frontu

Tak żeby przypadkiem nie nudziło mi się za bardzo, mamy kolejną akcję chorobową. Od poprzedniego czwartku u pediatry byłam 5 razy, na zmianę to z Młodszym, to ze Starszakiem. Ale po kolei. 

A zakończył przygodę z gorączką, za to nadal męczy go kaszel. Wprowadziliśmy standardowe wziewy i łagodny środek wykrztuśny. Niestety doszło też oklepywanie, bo samo się nie odkrztusi. Starszak szczerze tego nie znosi, także zabawę mamy przednią.....

Młodszy w środę miał zabieg urologiczny. Nic wielkiego, ale chwilowo wskazane są nasiadówki rumiankowe (moczenie w "herbacie") i bieganie bez majtek. Postanowił też dołączyć do brata i od środowej nocy też ma gorączkę. Objawy bardzo podobne, więc pewnie A podzielił się z bratem jakimś wirusiskiem. Wczoraj pilnie ćwiczyłam podawanie leków przeciwgorączkowych co 4 godziny, także przez sen. 
Do tego Młodszy kaszle jak gruźlik, więc też syrop wykrztuśny i oklepywanie. W związku z zabiegiem oklepywanie mamy nieco utrudnione. Poza tym Młodszy też szczerze tego nie znosi.....

Dziś ja byłam w pracy, a Mąż pilnował chłopaków. Jak wróciłam, przebąkiwał, że pobolewa go gardło.... 

Także, jak widzicie sam, u nas rozwojowo i  w długi weekend się nie nudzimy. 

Marto, mam nadzieję, że u Was już lepiej!!

Rivulet, Ty nadal w dwupaku jesteś????

Iwosiu, jak widzisz, nasza wiosenna kawa chyba płynnie przejdzie w letnią. Niech choróbska Was omijają.

Urwisowa mamo, podziwiam Cię za ogarnianie czterech chorych facetów, ja przy dwóch mam dość...

poniedziałek, 23 maja 2016

Choroba to zwierzę stadne

Chwilowo będzie mnie zdecydowanie mniej. Niestety choroby i kontuzje postanowiły się u nas zadomowić na dłużej.
W skrócie sytuacja wygląda tak:
T miał po prostu zaostrzenie alergii. Sytuacja opanowana, inhalacje zrobiły swoje. Młodszy już od dziś urzędował w przedszkolu. Nadal jednak wymaga syropu na odkrztuszanie, oklepywania pleców i oczyszczania nosa zwłaszcza po spaniu. Nadal wymaga też sterydu do nosa. Oprócz tego nadal ćwiczymy mięśnie brzuszka, rozciągamy bioderka i stopy.

Starszak od niedzielnego wieczora ma gorączkę, która wymaga regularnego podawania leku przeciwgorączkowego, co 4-6 godzin. Inaczej rośnie do 38,7 - 39 stopni i wysysa z niego siły. Do tego okropnie chrypi, kaszle sucho i narzeka przy tym na ból w gardle. Lekarz stwierdził leciutko zaczerwienione gardło - wirusówka.  Choroba uziemiła A w domu i fatalnie wpływa na jego nastrój. Podawanie syropów i tabletek spotyka się z protestami, jedzenie nie wchodzi, płaczliwość znacząco wzrosła. Ćwiczenia na razie zawieszamy, zostanie tylko masaż.  Niestety długo oczekiwana wizyta ulubionego kolegi też raczej nie dojdzie do skutku., co oczywiście powoduje dodatkowe rozżalenie.

Mąż dziś obudził się ze spuchniętą powieką i bólem prawego oka. Lekarz przepisał mu maść i powiedział, że to jakiś stan zapalny. Niestety jutro mąż musi być w pracy zamiast kurować oko w domu i dać mu odpocząć od komputera.

Ja się jakoś w tym sajgonie trzymam, choć mój prawy bark stanowczo przypomina mi, że tydzień temu nie byłam na siłowni. I nie wiem, czy będę mogła pójść na trening jutro. Muszę więc do swojego planu dnia wpisać swoje ćwiczenia.

Oprócz tego jest praca, prowadzenie domu (czyli sprzątanie, gotowanie, zakupy, pranie, prasowanie itp), logistyka babcio-dziadkowa, planowanie kolejnych dni.  A doba jak na złość za nic nie chce zwiększyć liczby godzin.
Obiecuję wrócić, jak tylko nieco się ogarnę. O ile ja też nie polegnę do kompletu :))

piątek, 20 maja 2016

Kochane zdrowie czyli...... naszych perypetii ciąg dalszy

Prawie dwa lata temu, w końcu, po długich namowach (lekarzy trzeba do diagnostyki namawiać!!!!) zrobiliśmy Starszakowi testy skórne na alergię wziewną. To, że w ogóle uzyskaliśmy jakiś wynik, uznałam za cud. Mój wybitnie niedotykalski syn bardzo kiepsko zniósł ukłucia skalpelem i coraz większe swędzenie, a zwłaszcza zakaz dotykania rąk. Ale ostatecznie udało się. Wyszło nam uczulenie na pyłki traw i bylicę. Po przejrzeniu historii wodnistych katarów, zaostrzeń kaszlu (bez infekcji) i różnych podrażnień skóry, moje obserwacje potwierdziły ten wynik z jednym zastrzeżeniem. Mimo braku reakcji na teście skórnym A ewidentnie reaguje też na pyłek brzozy. Jest przezroczysty katar, pocieranie oczu i pokasływanie. W tym roku, uwolniony od przerośniętego migdała, A znacznie lepiej zniósł pylenie brzozy, katar był prawie niezauważalny, oczy OK, kaszlu brak. Teraz, gdy pylą trawy, zdecydowanie przeważają problemy skórne. I to przy dwutygodniowej przerwie w braniu leków.
W czym zatem problem? Ano w tym, że nasz prowadzący alergolog stwierdził na wizycie, że skoro A tak słabo reaguje na pylenie traw czy brzozy, to z pewnością uczulony nie jest. Nie bardzo rozumiem, co to w takim razie jest. Podrażnienie? Bo o nietolerancji alergenów wziewnych nie słyszałam.

Niestety z Młodszym kłopot jest większy. Testy z krwi nie wykazały nic. Z moich obserwacji wynika, że pyłek brzozy mocno podrażnił mu tym razem nawet skórę, o lejącym się katarze i niekończącym kaszlu nie wspomnę. Trawy też dają o sobie znać, są zmiany skórne, pocieranie oczu i kaszel. Do tego Młodszy złapał chyba jakiś wirus, bo od czwartku rano ma kompletnie zatkany nos, kaszle prawie non stop na sucho i ma furczenia w oskrzelach. Wzięłam dwa dni zwolnienia, bo i inhalacji sporo, i może pojawić się duszność albo wysoka gorączka. Jutro przekonamy się czy decyzja o inhalacjach z Berodualu i Pulmicortu była trafiona, czy włączymy antybiotyk. U Młodszego problemem jest całkowita blokada nosa. Na zewnątrz nic a biedak nie może przez nos oddychać.
Boję się, że czeka nas powtórka z rozrywki, że T także ma przerośnięty trzeci migdał, a do tego jeszcze być może kłopoty z zatokami.
Tylko jak przekonać lekarza, że warto zrobić porządną diagnostykę?! W przypadku Starszaka, po dwóch lata wożenia się z niekończącymi się katarami, kaszlem, zapaleniami oskrzeli, kłopotami ze słuchem i ropiejącymi oczami, powiedziałam dość i prawie silą wydusiłam z lekarki skierowanie na badanie nosa wziernikiem z kamerą. Wiecie, co od niej usłyszałam? "Ale pani jest uparta, przecież jeszcze nie jest tak źle."
Tak bardzo nie mam ochoty na ponowną walkę i przekonywanie, że nie będę czekać, aż T zacznie mieć problemy ze słuchem lub przechoruje dwa zapalenia oskrzeli a potem zapalenie płuc pod rząd. I zaliczy trzymiesięczną rekonwalescencję, walkę o zjedzenie czegokolwiek wartościowego, o wyrównanie poziomu żelaza i o doprowadzenie wyjałowionych jelit do porządku.
Nie mówiąc już o taki drobiazgu jak .......opieka na chorym dzieckiem. Niestety ja do domu swojej pracy nie zabiorę. Dziecka do pracy też nie wezmę. Będę musiała sobie poradzić jakoś inaczej. Oby Dziadkowie Warszawscy byli akurat w dobrym zdrowiu.

P.S. Dziś na kontrolnej wizycie okazało się, że gardło blade a w oskrzelach cisza. Stawiam na zaostrzenie dolegliwości przy pyleniu traw czyli jednak alergia na pyłki traw. Choć oficjalnie nadal nie potwierdzona badaniami.

poniedziałek, 9 maja 2016

Majowe włóczęgi

Ostatni tydzień rozpieszczał nas pogodą. Postanowiliśmy to wykorzystać i w niedzielę wybraliśmy się na majową włóczęgę po parkach. Swoją wyprawę zaczęliśmy od zwiedzania Muzeum Wojska Polskiego, a właściwie części na powietrzu. Chłopcy biegali od armat do czołgów, kazali sobie wszystko czytać i opisywać ze szczegółami. Fascynacja wojskowymi maszynami nadal jest wielka. Tak wielka, że następna muzealna wyprawa ma obejmować również wystawy w budynku.
Potem zeszliśmy schodami w dół i ruszyliśmy wzdłuż ulicy Czerniakowskiej. Kierowaliśmy się mniej więcej w stronę trasy Łazienkowskiej. Wybraliśmy sobie nawet miejsce na piknik. Dzieciaki szalały na rowerach, my za nimi na piechotę. Nadążaliśmy nawet :))

Spacer się udał. Po drodze obejrzeliśmy z daleka pomnik sapera, popodziwialiśmy chłopców szalejących na rowerach w skateparku. Młodszy i Starszak wdrapali się na zabawną rzeźbę wyglądającą jak plecionka ze wstążek. Poza tym wąchaliśmy bez i inne kwitnące drzewa i krzewy. Dla mnie była o wspaniała okazja na zanurzenie się w zieleni, odpoczynek dla oczu, uszu, świeże powietrze dla płuc. I Starszy, i Młodszy świetnie sobie poradzili z dość długim stromym podjazdem wzdłuż ulicy Górnośląskiej. Nagrodą za wysiłek były pyszne lody przy placu Na Rozdrożu. 

Do domu wróciliśmy troszkę już zmęczeni i w samą porę. Ledwo zdążyliśmy się rozgościć, za oknem lunęło jak z cebra.

Za tydzień, jeśli dobra pogoda się utrzyma, pojedziemy eksplorować Lasek Bielański na rowerach. Tym razem wszyscy czworo. 

I tu moja obserwacja. Od wielu dni jest naprawdę ciepło. Chłopcy do przedszkola rano chodzą w bluzach nałożonych na krótki rękaw. Po przedszkolnym placu zabaw biegają w krótkim rękawku, na moja wyraźną prośbę. Uważam, że biegające, a właściwie szalejące na placu zabaw dziecko spoci się w zbyt grubym ubraniu bardzo szybko. I..... wiatr czasem bywa chłodny. Jeśli przewieje takiego spoconego delikwenta kłopot gotowy. Osobiście wolę żeby moje dzieci lekko się przechłodziły niż zapociły.
A przede wszystkim uważam, że powinniśmy się ubierać zgodnie z temperaturą, a nie z porą roku. I tym poglądem zaskarbiam sobie zdumione spojrzenia i komentarze w stylu "przecież to jeszcze nie lato". I co z tego, że nie lato. Temperatury są letnie.

poniedziałek, 2 maja 2016

Zwariowana majówka

Tegoroczna majówka jest zupełnie zwariowana. 

W piątek wieczorem wybraliśmy się do dziadków grabowskich. Chcieliśmy zobaczyć jak wygląda Podlasie wiosną, posmakować naleśników z serem i cynamonem, pobawić się w ogrodzie i porozmawiać. 
Ale to nie wszystko. Dla naszych wspaniałych synków przygotowaliśmy przygodę. Ponieważ oboje musieliśmy być dziś w pracy, a przedszkole było nieczynne, zaproponowaliśmy chłopcom, że zostaną sami u babci i dziadka na jedną noc i jeden dzień. Przygoda się nam udała, gdyż mąż, który wyjechał po pracy do Grabówki, zastał dzieciaki bardzo zadowolone. Kto wie, może następnym razem zostaną na cały weekend u dziadków???

Ja dziś miałam w pracy drugą zmianę, więc do rodzinki dołączę dopiero jutro. (Już sobie wyobrażam powitanie na dworcu.) Ranek przeszedł mi na porządkach w garderobie, praniu i ogarnianiu mieszkania. Sporo udało mi się zrobić. W końcu jak wiosna, to na porządki wiosenne czas najwyższy. Tylko okna jakoś nie mogą się doczekać mycia, ale nic to. W końcu nie uciekną przecież :)) 

poniedziałek, 25 kwietnia 2016

Duńska prezentacja Starszaka

Zgodnie z obietnicą relacja z przedszkolnej prezentacji o Danii.
W piątek mój starszy synek po raz pierwszy w swoim życiu występował przed swoją grupą i opowiadał o wybranym przez siebie kraju - Danii. Ponieważ czyta jeszcze słabo, postanowiliśmy wspólnie, że przygotujemy slajdy ze zdjęciami, a on o nich opowie. I tak też było. Przedszkole udostępniło nam rzutnik i ekran. Starszy przygotował sobie informacje i.... poradził sobie doskonale. Nie zdeprymowały go pytania i chichoty kolegów z grupy ani niewielkie problemy z ułożeniem sobie po kolei wszystkich informacji. O większości obrazków opowiadał sam. Pomogłam mu tylko w kilku zdaniach. 
Po prezentacji obie przedszkolne ciocie pochwaliły A za bardzo dobre przygotowanie. Dowiedziałam się też, że większość dzieci zostawiła prezentację towarzyszącemu rodzicowi i A był wyjątkiem, bo sam powiedział dużo i umiał skupić na sobie uwagę grupy. Odniósł więc swój pierwszy sukces po pierwszym publicznym wystąpieniu. Jestem z niego bardzo, bardzo, bardzo dumna.

A co poza tym?? 
Poza tym słychać u nas kaszel i kichanie. Pylenie brzozy znów daje nam popalić, choć A po wycięciu migdałka przechodzi pylenie jakby trochę łagodniej. T za to znów kaszle. A najzabawniejsze jest to, że miał robione testy z krwi i jak zwykle nic nie wyszło. Pozostała nam obserwacja i skrupulatne notatki. Jutro wizyta u alergologa i zobaczymy jakie tym razem będą zalecenia.
Przeprowadzamy też dziś "test basenowy Starszaka".  Jeśli w przeciągu dwóch dni po basenie się rozchoruje, znaczy, że katar wirusowy, jeśli nie potwierdzi się nam alergia na pyłek brzozy.