wtorek, 22 czerwca 2021

Czerwiec

Czerwiec upływa mi w takim tempie, że zanim się obejrzę i coś napiszę to będzie lipiec:))
Od czego by tu zacząć? 

       Może od 1 czerwca, bo właśnie w Dzień Dziecka szkoła Młodszego wreszcie zorganizowała ślubowanie klas pierwszych i pasowanie na ucznia. Młodszy dumny pomaszerował do szkoły ubrany na galowo. Wrócił z tarczą szkolną i z dyplomem pasowania na ucznia. A po uroczystości całą klasą świętowali Dzień Dziecka, były lody i inne przyjemności.
           Szkoła Starszego uczciła Dzień Dziecka wycieczką do parku linowego. Takiego wypasionego, z kilkoma wariantami tras. Starszak wrócił dumny, szczęśliwy i zmęczony straszliwie. Dwa razy przeszedł najtrudniejszą trasę.

        Następnego wyjechaliśmy wieczorem na długi weekend do Teściów. Przed nami były cztery wolne dni do zagospodarowania. Przez cztery dni czas spędzaliśmy głównie na dworze.
     W piątek wybraliśmy się na wycieczkę do Narwiańskiego Parku Narodowego, gdzie przyjemnie spędziliśmy czas chodząc kładkami po olbrzymim rozlewisku rzeki Narwi. Przeprawialiśmy się na tratwach przeciąganych linami, oglądaliśmy miejsce po starym zamku (został po nim pagórek wśród rozlewiska, porośnięty kępą drzew) i podsłuchiwaliśmy ptaki. A potem raczyliśmy się pysznym obiadem w bardzo miłej restauracji z olbrzymim ogródkiem i atrakcjami dla dzieci.
       W sobotę wyskoczyliśmy na pyszne lody do Białegostoku. Tzn. miały być tylko lody, ale była też mrożona czekolada i fajny plac zabaw.
      W czwartek i w niedzielę oglądaliśmy mecz piłki nożnej na żywo. Fajne emocje, kibice całkiem kulturalni, choć bez piwa się nie obyło. Głośno dopingowali swoją drużynę bez żadnych docinków na temat przeciwnika.

       Kolejny tydzień przeleciał w zawrotnym tempie.
       Udało się nam mimo falstartu dopasować aparat ortodontyczny dla Młodszego. Poprzednio wyciski jakoś chyba się nie udały, bo aparat nijak nie chciał pasować do szczęki Młodego
      Odwiedziliśmy też z Młodszym alergologa, który niestety nie miał dla nas docelowego rozwiązania na dość gwałtowne zaostrzenia alergii. Kłopot polega na tym, że mamy tylko objawy w czasie pylenia brzozy i traw. Z testów skórnych i z krwi nic nie wychodzi. A to na razie zamyka nam drogę do odczulania. Irytujące, ale nic chwilowo na to nie poradzimy. Szukamy rozwiązania.
      W międzyczasie była szkoła, zajęcia dodatkowe, basen, przygotowania do zielonej szkoły Starszego. Takie normalne, zwykłe życie. 
      
     Druga połowa czerwca od dawna przypomina u nas bieg przez płotki. Ostatnie oceny, zielona szkoła, atrakcje w szkole Młodszego, urodziny Starszaka (i imprezy urodzinowe dla rodziny i dla kolegów), nasza rocznica ślubu, zakończenie roku szkolnego w dwóch szkołach. Aaaa no i obóz Młodszego tuż po zakończeniu roku. 
      Starszak wyjechał na zieloną szkołę i wrócił zadowolony, choć wymęczony setnie.
   Młodszy w szkole codziennie miał jakieś atrakcje. Między innymi przedstawiał przed klasą doświadczenie o magnesach, robił doświadczenia z akademii czyściocha, miał ostatnie jak się okazało zajęcia basenowe.
       Świętowanie rocznicy ślubu przełożyliśmy na lipiec. Gdy chłopcy będą się dobrze bawić na obozie, my wyskoczymy sobie na jakąś kolację albo bilard, albo na jedno i na drugie ;)
       W weekend świętowaliśmy kolejne urodziny Starszego. Mamy na pokładzie nastolatka. Sto lat synku!!!! Bądź nadal odważny, ciekawy świata i dobry!!! Mam nadzieję, że na nastoletni bunt jeszcze chwilę poczekamy:))
        A żeby się nam nie nudziło, od piątku Młodszy ma takie zaostrzenie alergii, że ho,ho. W niedziele ledwo dychał przez zatkany nos i kasłał. Poszliśmy na ostry dyżur. Przemiła pani doktor osłuchała syna i cóż, wygląda na to, że alergia nie daje nam żyć znowu. Więc od dwóch dni inhalacje, wziewy, toaleta nosa, oklepywanie i widać światełko w tunelu. Szkoda, że Młodszego omijają atrakcje ostatniego dnia szkoły, ale obóz jest zdecydowanie ważniejszy. Jutro kontrola i oby wypadła pomyślnie!!!


poniedziałek, 14 czerwca 2021

Małe majowe wakacje

         W ostatnim tygodniu maja przez trzy dni ósme klasy zdawały egzamin. Pozostali uczniowie mieli w tym czasie wolne. Po krótkim namyśle postanowiłam zrobić chłopcom niespodziankę. Wyjechaliśmy w trójkę na małe wakacje. Mieliśmy spędzić trzy dni w Górach Świętokrzyskich. 

          Dlaczego Góry Świętokrzyskie?
  • Po pierwsze od nas to około 2 godzin jazdy samochodem. Znośna odległość przy tak krótkim wyjeździe.
  • Po drugie są dostępne nawet dla osób o słabszej kondycji. Czyli dla mnie, bo moje dzieciaki są o wiele bardziej aktywne fizycznie niż ja. 
  • Po trzecie oprócz zdobywania szczytów są tam inne atrakcje. Np. Muzeum Minerałów i Skamieniałości w Świętej Katarzynie czy Osada Średniowieczna w Hucie Szklanej. A odległości między atrakcjami są malutkie.
  • Po czwarte mieliśmy upatrzoną miejscówkę na nocleg. Dwa lata temu spędziliśmy weekend w Ośrodku "Jodełka" w Świętej Katarzynie. Bardzo przyjemne miejsce. Pokoje w porządku, duży teren zielony dla dzieci z huśtawką i trampoliną i pyszne śniadania w cenie noclegu. 
             I tak we wtorek rano wyruszyliśmy z Warszawy w strugach deszczu. Z nadzieją że tam gdzie jedziemy będzie suszej ;))
          Na pierwszy ogień upatrzyliśmy sobie Muzeum Hutnictwa w Nowej Słupii. Niestety muzeum było w remoncie. Z jednej strony szkoda, z drugiej strony projekt zmian w muzeum wyglądał na tyle zachęcająco, że z pewnością kiedyś tam wrócimy. 
           Zjedliśmy zatem drugie śniadanie i ruszyliśmy zdobyć Łysą Górę. Pogoda była kapryśna. Raz wychodziło słońce, raz siąpiła mżawka. Szlak, który prowadził przez las, był mokry i błotnisty, ale to nas nie odstraszyło. Po mniej więcej 30-40 minutach marszu pod górę wyszliśmy na długą polanę z pięknym widokiem na klasztor i kościół Świętego Krzyża. 


Klasztor na Łysej Górze

           Pokręciliśmy się chwilę po budynkach klasztoru. Klasztor i kościół są teraz w remoncie. Wypiliśmy coś ciepłego, pogawędziliśmy sobie ze sprzedawcami o słabej pogodzie, a potem poszliśmy kawałek dalej podziwiać gołoborze i fragmenty kręgów kultowy jeszcze z czasów przedchrześcijańskich. 
                Kręgi zaciekawiły nas odrobinę, bo tak naprawdę nie do końca wiadomo, do czego dokładnie służyły. Wiemy, że prawdopodobnie były miejscami kultu religijnego i oddawano tam cześć trzem bogom: Świstowi, Poświstowi i Pogodzie. 
           Duże wrażenie zrobiło na nas gołoborze ciągnące się przez kilkanaście metrów wysokości zbocza. Takie gołoborza są bardziej powszechne w zimniejszym klimacie. U nas to taki "wyjątek". Starszak za rok rozpocznie w szkole geografię, więc wycieczka przy okazji odpoczynku, była też trochę edukacyjna. 



        Podziwialiśmy gołoborze, poedukowaliśmy się trochę z tablic informacyjnych, aż w końcu głód przypomniał nam, że pora na obiad. Zeszliśmy z powrotem do Nowej Słupii, zjedliśmy obiad u podnóża Łysej Góry, a potem pojechaliśmy do naszej miejscówki noclegowej w Świętej Katarzynie. Zameldowaliśmy się, rozpakowaliśmy samochód i lunęło jak z cebra. Po krótkim odpoczynku podjechaliśmy do małej restauracji na kolację. Potem szybko do domu i padliśmy po dniu pełnym wrażeń. 

         Następnego dnia obudziliśmy się w znakomitych humorach, bo za oknem na błękitnym niebie było tylko kilka obłoczków. Tego dnia postanowiliśmy zdobyć Łysicę - najwyższy szczyt Gór Świętokrzyskich. 
       Wyprawa zajęła nam całe przedpołudnie. W sumie nie jest to wymagający szlak, ale też nie śpieszyliśmy wcale. Dobrze było iść w ciszy i spokoju, kontemplując zieleń liści i igieł, kolory kwiatów, odgłosy ptaków(jeden wydawał dźwięk przypominający trochę gwizdek czajnika), różne owady, kamienie o najdziwniejszych kształtach. Dobrze jest odpocząć od miasta, zwłaszcza po tak długiej przerwie. Zazwyczaj robimy kilka takich wypraw wiosną i jesienią. Tym razem pandemia pokrzyżowała nam plany. 
           Po powrocie z gór musieliśmy się przebrać, ponieważ prezentowaliśmy się trochę błotniście a tak w restauracji pokazać się nie wypadało. Chłopaki przez całą drogę na obiad dostawali "małpiego rozumu". Za to w restauracji zachowywali się wzorowo. Najwyraźniej szalone podskoki i głupie miny wyczerpały się z chwilą, gdy na stół wjechał rosołek a potem pyszne kotlety z frytkami i surówką. Nie na darmo mówi się, że Polak głodny to Polak zły (albo z głupawką). 
     Po obfitym obiadku i odpoczynku na ławce-huśtawce odwiedziliśmy Muzeum Minerałów i Skamieniałości. Bardzo nam przypadło do gustu to miejsce. Całe mnóstwo najróżniejszych kamieni,  szlachetnych i nie. Eksponaty pięknie opisane, z miejscem pochodzenia, czasem z całą historią. Tam po raz pierwszy zobaczyłam szafir w kolorze żółtym czy pomarańczowym. Do tej pory byłam przekonana, że ten kamień jest tylko ciemnoniebieski a tu niespodzianka. Tam poznaliśmy nasz rodzimy krzemień pasiasty, przepiękny kamień o unikatowych wzorach i układach pasków. Nie ma dwóch identycznych kamieni, są niesamowite. 
         Dowiedzieliśmy się też, jak szlifuje się kamienie, bo można było poprosić o pokaz szlifowania. Bardzo indywidualny pokaz - było nas troje. Pan pokazał nam jak szlifuje się kamienie przezroczyste, w jaki sposób wydobywa się z nich ich piękno poprzez odbicie i rozszczepienie światła. Posłuchaliśmy szlifierki (była zaskakująco cicha). Dowiedzieliśmy się również, że praca z najdroższymi kamieniami to praca ręczna. To umiejętności i doświadczenie szlifierza pozwalają tak dobrać kąt szlifowania, żeby uzyskać najlepszy rezultat przy najmniejszej utracie kamienia.
      Obejrzeliśmy również szlifowanie kamieni nieprzezroczystych w taki sposób aby odbijały światło. Dzięki szlifowi wzory i kolory stają się bardziej wyraźne.

        Po muzeum było znów coś dla ciała - czyli lody. I to jakie lody!!! Największe lody jakie dotąd jadłam (poza Bornholmem) za bardzo umiarkowaną cenę. Gałka o wadze około 100 g kosztowała 4,5 zł. Kawa mrożona z lodami i innymi dodatkami to prawie 400 g za około 18 zł. Cena bardzo atrakcyjna a lody i kawa przepyszna.
         Taki ogrom cukru i energii chłopcy wykorzystali na trampolinie skacząc i bawiąc się niemal dwie dwie godziny na świeżym powietrzu, wśród wiosennej zieleni drzew, krzewów i trawy. Później kolacja i ..... wprowadzałam Młodszego w tajniki bilarda, bo chłopcy wypatrzyli na dole stół do bilarda. Grało się świetnie. Młodszy jest pojętnym uczniem, Starszy też sobie radzi całkiem, całkiem jak na drugie potkanie z bilardem. Wygrałam z nimi :)) I oczywiście zażądali rewanżu;)
I tu mała dygresja. W naszym ośrodku był pokój z bilardem i planszówkami do korzystania przez gości. Byliśmy tam dwa razy i za każdym razem panował tam kompletny chaos. Gry rozrzucone, puzzle  rozsypane, bile w łuzach. Czy tylko ja uważam, że po skończonej zabawie wypada po sobie posprzątać???

        Ostatni dzień miniwakacji zaczęliśmy spokojnym, późnym śniadaniem i.... partyjką bilarda. Tym razem to chłopcy ograli mnie :((( 
     Po bilardzie pakowanie i krótka wycieczka do Bodzentyna. Obejrzeliśmy ruiny zamku zbudowanego w XIV wieku. Z daleka niestety bo grożą zawaleniem. Szkoda bo to kawałek historii.





     Obok zamku był świetny plac zabaw. Spędziliśmy tam sporo czasu. Huśtawki mają moc przyciągania:))
 
       Potem obiad w ulubionej restauracji w Świętej Katarzynie, małe zakupy i udaliśmy się do Średniowiecznej Osady w Hucie Szklanej.            
             
Bardzo polecam to miejsce. 
  • Po pierwsze fajnie zrekonstruowana osada z czasów wczesnego średniowiecza. 
  • Po drugie to miejsce gdzie można dotykać eksponatów - dla dzieci fantastyczna przygoda. 
  • Po trzecie osoby oprowadzające znakomicie i ciekawie opowiadają o różnych zajęciach i umiejętnościach, które były ważne dla osady. Dowiedzieliśmy się mnóstwa rzeczy.
             Jest też możliwość zamówienia gry terenowej. My skorzystaliśmy z tej możliwości i dawno nie widziałam chłopców tak zadowolonych. Biegali po całej osadzie i pilnie szukali wskazówek i części amuletu. Rozszyfrowywali wskazówki by wiedzieć do której chaty pójść. Znakomicie się bawiliśmy. 


Chata tkaczki


Chata zielarki


Chata garncarza


Piec do wytopu żelaza przed kuźnią


              To był ostatni dzień naszych majowych wakacji. 
Do domu wróciliśmy wypoczęci i bardzo zadowoleni, że przed nami jeden dzień obowiązków a potem weekend. 
              A przy okazji samodzielnego wyjazdu ze sporą ilością jeżdżenia przetestowałam uchwyt na telefon do samochodu. Uchwyt sprawdził się znakomicie. Mogłam swobodnie prowadzić samochód i sprawdzać nawigację, a chłopaki mogli spokojnie słuchać audiobooka.