niedziela, 30 października 2016

Londyn, muzea i .......... tor wyścigowy

Nasz wyjazd do Londynu, po baaaaardzo intensywnym czasie, ze zmęczonym mężem, zakatarzonym i łykającym antybiotyk Młodszym oraz znużonym po Tomatisie Starszym wydawał się szaleństwem. Jakby było mało, moje zatoki przypomniały sobie, że ostatnio jakoś nic się nie działo, więc pora trochę o sobie przypomnieć.

Ale do rzeczy. W sobotę czarną nocą (czyli około 3 nad ranem) wypełźliśmy z łóżek i wyruszyliśmy samochodem na lotnisko w Modlinie. Plan był taki, że samochód zostanie na parkingu przy lotnisku, a my dalej podjedziemy busem i ruszymy na naszą londyńską wyprawę.
Nie obyło się oczywiście bez przygód. Pomyliliśmy zjazdy i o mało co nie dojechaliśmy do Gdańska zamiast na parking lotniska 😉. Na szczęście zapas czasu był duży, więc nieco na przełaj, po gruntowej drodze usianej kałużami i dziurami, bardzo powoli (urwany wahacz sporo kosztuje), jakoś dotarliśmy na parking. Przepakowaliśmy bagaże, zaparkowałam samochód na wskazanym miejscu i ruszyliśmy na lotnisko. Na lotnisku po przejściu odprawy bagażowej (gdzie o mało co nie zgubiliśmy biletów na samolot) i kontroli bagażu podręcznego (gdzie o mało nie zgubiłam komórki) wsiedliśmy na pokład samolotu. Lot przeszedł całkiem spokojnie, choć ja zawiodłam się nieco. Miałam bowiem nadzieję, że Młodszy prześpi lot i usiadłam z nim. A tu figa. Starszy i Mąż smacznie spali bite dwie godziny, a ja zabawiałam, czytałam książeczki i odpowiadałam na milion pięćset pytań.
W sumie podróż była udana, choć ostatecznie coś jednak zgubiliśmy - czapkę Starszaka 😉.

Londyn jest naprawdę interesującym i faszynującym miastem. Mnie urzekł wielobarwnym tłumem i ...... minimalnym użyciem klaksonu przez kierowców. A korki na ulicach były ogromne. 
Ma za to jedną, ogromną wadę. I nie jest nią bynajmniej jazda po niewłaściwej stronie jezdni😉. Jest drogo. W zasadzie jest horrendalnie drogo. Przynajmniej dla nas.

Do zaliczenia mieliśmy dwa żelazne punkty: Muzeum Historii Naturalnej i Tower of London. Oba punkty zaliczyliśmy z przyjemnością i bez zbytniej napinki. Ot, obejrzymy tyle, ile się da, zanim młodzież ogłosi zmęczenie lub głód. Oba miejsca są warte zobaczenia. Po pierwsze wystawy są bardzo ciekawe i przystępnie zrobione. Po drugie dzieci i ich ciekawość zostały przewidziane. W obu miejscach są przygotowane zabawy, łamigłówki i eksponaty specjalnie do dotykania, próbowania i eksperymentowania. Bardziej szczegółowo będzie w osobnym poście, bo oba miejsca zasługują na porządny opis.
Co mnie zaskoczyło? Widok ludzi w muzeum, którzy rozsiadają się na ławkach lub na podłodze i ........ jedzą lancz😊. W Polsce siedzenie na podłodze w holu muzeum i jedzenie chyba nie jest do pomyślenia.

Poza tym obejrzeliśmy z bliska Big Ben zwany czule przez Młodszego Big Bentley. Poznaliśmy trochę historii Londynu przy Monumencie upamiętniającym Wielki Pożar i Bitwę o Anglię. Pojeździliśmy metrem, kolejką podmiejską, a także ku radości dzieci prawdziwym, czerwonym, piętrowym autobusem. Oczywiście na górze 😊. Wynik zwiedzania jak na czterodniowy pobyt nie jest może imponujący, ale nasze Brzdące mają swoją wytrzymałość. Po jej wyczerpaniu zamieniają się w Marudę i Wrzaskuna. Lepiej do tego nie dopuścić.

Mieszkaliśmy u moich znajomych pod Londynem. Była to jednocześnie i wada, i zaleta. Wada bo ceny biletów na kolejkę były spore. Z drugiej mogliśmy obejrzeć typową angielską wieś. I nie powiem, podobały mi się uporządkowane pola, żywopłoty, wąskie drogi i kolorowe, jesienne krajobrazy.
Dom był typowo angielski, przynajmniej z zewnątrz. W środku urządzony bardzo nowocześnie i wygodnie. Bardzo zazdroszczę im dużej, wygodniej kuchni i dużej ilości schowków.

A w niedzielę, w niedzielę byliśmy na prawdziwym torze wyścigowym. Ale o tym później. Bo i miejsce bardzo fajne, zabawa była świetna.

czwartek, 20 października 2016

D jak ........ dom wariatów czyli.....

Ten tydzień przejdzie do historii. Zawsze twierdziłam, że jak coś się sypie, to po całości.

W poniedziałek stwierdziliśmy z mężem, że trzeba jednak pokazać T u lekarza, bo zatkany nos w nocy bardzo mu przeszkadzał. Pani doktor uznała, że 4 tygodnie bez poprawy to trochę za długo i ..... zaordynowała T antybiotyk. Generalnie nie jestem fanką podawania antybiotyku na każdą przypadłość, ale perspektywa katarowania do wiosny i zaatakowanych katarem uszu i spojówek mnie nie pociąga. Tak więc od poniedziałku Młodszy wcina Amotaks. Powstał pewien problem logistyczny, bo Starszy miał jeszcze trening słuchowy i jakoś musiał wrócić do szkoły. Ale ogarnęłam. Do wczoraj.

Najpierw przy robieniu zakupów przez internet strona zwariowała i kilka rzeczy zamówiło się dwa razy. Nic to, przecież wodę wypijemy, a papier toaletowy czy tabletki do zmywarki się nie psują. Jakimś cudem dotarliśmy na trening słuchowy o czasie, zaparkowałam samochód (choć szczerze nie cierpię parkowania na kopertę). Do szkoły dotarliśmy na 11.00. Odnaleźliśmy klasę 0b. I wydawało mi się, że tylko zatankuję samochód i będzie z górki.
Nic bardziej mylnego. Zatankowałam, dotarliśmy do domu. Pierwszą rzeczą która pokazała rogi był nebulizator. Jakoś go w końcu opanowałam i inhalacja się odbyła. Potem okazało się, że z Młodszym będzie Dziadek, który przybył ciut później niż zwykle. Ale jeszcze nie było tragedii.
Potem było tylko ciekawiej. O 17.30 zadzwonił do mnie Mąż, że nie zdąży odebrać A ze szkoły do 18.00. Więc zadzwoniłam do Dziadka, żeby pojechał z Młodszym po A. Dziadek stwierdził, że się postara, ale z Młodszym trudno zrobić coś szybko, a samego w domu go przecież nie zostawi. Przez kolejne 30 min. to Mąż, to Dziadek meldowali przez telefon, że..... chyba nie zdążą. W końcu jakoś się udało. W międzyczasie zadzwonił kurier ze sklepu, że chciałby przyjechać wcześniej.
Dotarłam do domu razem z zakupami internetowymi. Udało się załatwić sprawę i zaczęłam szukać plecaka Starszego, żeby umyć śniadaniówkę. I............... okazało się, że kolega z 0a się pomylił i zabrał plecak A do domu jako swój. Po kilku telefonach ustaliłam z mamą kolegi, że zostawi nam dziś plecak na świetlicy. Poza tym A tradycyjnie zgubił sweter w szkole. Nie pytajcie mnie jak można zgubić sweter!!!!!
A dziś, gdy spokojnie wracałam do domu autobusem, jakaś oryginalnie ubrana pani wysiadając na przystanku rzuciła do mnie: "Pani jest z wywiadu, tak? To niech pani powie temu panu, który mnie zaczepiał, że ja sobie tego nie życzę i że jemu życzę wszystkiego najgorszego." Wmurowało mnie....

O tym, że Młodszy podzielił się ze mną katarem, pisać nie warto. Po takich przygodach katar wygląda bardzo nudno i prozaicznie. 

czwartek, 13 października 2016

U nas znowu pendolino albo i szybciej

Od poniedziałku czas przyspieszył i pędzi w zawrotnym tempie.
Ledwo zarejestrowałam początek października a już pierwsza połowa prawie za nami

Co u Nas?
Na dobry początek tygodnia w poniedziałek była..... zaległa szczepionka Starszaka. Szczęśliwy z tego powodu bardzo nie był, ale ukłucie zniósł dzielnie i do końca dnia zapomniał o wszystkim. Na szczęście ani gorączki, ani opuchlizny jak za dawnych czasów nie było.

We wtorek Młodszy zaliczył kontrolną wizytę u okulisty. Popisywał się przed lekarką bogatym słownictwem i znajomością liter :)) Na szczęście obyło się bez wpuszczania kropli. Wzrok ma dobry, kolory rozróżnia. Wizyta kontrolna za rok.

W środę Starszak rozpoczął po raz kolejny drugi etap treningu słuchowego Tomatisa. Ciężko nam wychodzić z łóżka i zdążać na 8.00 na trening. Potem pędem do szkoły i przedszkola. Na szczęście w tym tygodniu A i T mogę być razem na treningu, bo nie ma drugiej osoby na słuchawki. Oszczędza mi to jeżdżenia w tą i z powrotem oraz ekwilibrystyki z parkowaniem samochodu. Szczęście, że Starszak jest w zerówce, więc nie ma zbyt wiele do nadrabiania. Trening potrwa do następnego czwartku.

Młodszy od trzech tygodni walczy z zatkanym nosem. Ponieważ lekarze nie mają pomysłu, jak go odetkać, muszę sama coś wymyślić. Mam już śmiały plan. Jeśli zadziała, opisze, bo może moja metoda przyda się jakiemuś innemu dziecku. Dziś Młodszy już w przedszkolu, bo po pierwsze w dzień kataru brak a energia go rozsadza, po drugie Babci należy się odpoczynek, żeby w sytuacji kryzysowej mogła nam przybyć z pomocą :))

W mojej pracy ostatnio jakoś słabo z atmosferą. Czasem mam wrażenie, że biorę udział w jakimś przedstawieniu, w którym każdy gra milion ról. Nigdy nie wiadomo jaka rola dziś jest aktualna. Do tego każdy gra tylko do swojej bramki. W tak małym zespole to bardzo męczące. Źle się z tym czuję, ale na razie nie myślę o zmianie. W planach mam jeszcze 9 - 12 miesięcy pracy na pół etatu i wracam na cały. Zresztą tak naprawdę to bark mi energii na takie zmiany. Niecierpliwie czekam na urlop w końcu października i na ...... czterodniowy wypad do Londynu. Trzeba korzystać dopóki znajomi mieszkają blisko Londynu i chcą nas przechować przez trzy noce :)) I naładować energetyczne baterie, bo listopad i grudzień w mojej pracy są bardzo intensywne!!