piątek, 29 października 2021

Jak się dzieje, to się dzieje wszystko na raz

 A dzieje się u nas 

Od początku października T walczy z zatkanym nosem. Nos oglądali fachowcy (alergolog, laryngolog), stwierdzili obrzęk, całkiem duży i........... tyle. Robimy toaletę nosa, psikamy różnymi specyfikami, inhalujemy i......... po mniej więcej 10 dniach względnego spokoju powtórka z rozrywki. Z wtorku na środę T zagorączkował, w środę był trochę niemrawy, w czwartek w zasadzie zdrowe dziecko. I....... znowu odwiedziliśmy laryngologa. Obejrzał, wysłuchał co mieliśmy do powiedzenia i.......... dla odmianą wysłał nas na tomografię komputerową głowy. A na zdjęciu, na zdjęciu wyszły przyczyny nosowej katastrofy. Całkowicie zamknięte ujścia zatok przynosowych. U T sprawa zatok już raz wyszła. Ma bardzo wąskie ujścia z zatok, dodatkowo obrzęk (alergia???, opornie wychodzące górne dwójki???, obrzęk naczynioruchowy??? albo wszystko na raz) i to co zalegało w zatokach spowodowało stan zapalny. Nie wyleczony porządnie powraca jak bumerang. Efekt wizyty to 10 dni na antybiotyku, dwa tygodnie intensywnego psikania do nosa sterydu, basen wstrzymany na 4 tygodnie i 2 tygodnie pauzy od szkoły. W trakcie leczenia antybiotykiem go nie puszczę, zaraz po skończeniu antybiotykoterapii też nie. Mam nadzieję, że podjęte działania rozwiążą w końcu nasz problem. Dobrze, że trafiliśmy na dociekliwego lekarza.
Poza perypetiami nosowymi T znakomicie odnalazł się w szkole. Widać, że bawi się z kolegami coraz dłużej i intensywniej. Dlatego tak długa nieobecność w szkole była nam mocno nie na rękę. Dziś rano okazało się, że rozłąka z klasą będzie tylko częściowa. Od poniedziałku nasza klasa jest na zdalnym nauczaniu. Nauczyciel ze świetlicy ma pozytywny wynik testu na Covid. Takim to sposobem w przyszłym tygodniu T będzie miał lekcje z panią i z klasą, a nie tylko ze mną. 

Starszak dla odmiany przeszedł lekki katar sprawnie i szybko. Tylko masa zużytych chusteczek, kilka specyfików do nosa i trochę inhalacji. Za to w szkole pełno sprawdzianów, kartkówek i projektów. Starszy ma dość, choć dzięki dobremu planowaniu unikamy jak narazie nauki w weekendy. Niemniej jednak A ma powoli dość nauki. Dobrze, że najbliższy weekend spędzimy poza domem, będzie mógł trochę odetchnąć. I zregenerować głowę. 

A co poza tym... Byłam dziś umówiona z Mamą, że pojedziemy razem na cmentarz do Taty. Zeszłam do garażu, próbuję wyjechać i coś mi nie idzie. Myślałam, że zaciął mi się hamulec ręczny. Ale nie, wszystkie kontrolki zgaszone. Potem zorientowałam się, że samochód jakoś tak krzywo stoi. Okazało się, że prawe tylne koło to kapeć. Ściągnęłam do garażu Męża, zadzwoniłam do Mamy, że będę później i zabraliśmy się do wymiany koła. Miejsce parkingowe mamy ciasne, koło do wymiany tuż przy ścianie, więc musieliśmy wyjechać bardziej na środek. Oczywiście wtedy właśnie wszyscy wkoło musieli pilnie wyjechać lub parkować, więc trochę potrwało, zanim udało się nam zmienić koło na dojazdówkę. Mąż wrócił do pracy zdalnej, a ja odwiozłam koło do serwisu opon, zostawiłam tam razem z samochodem i pojechałam do Mamy. 

Na cmentarz dotarłyśmy taksówką, co okazało się w końcu bardzo wygodne, bo na parkingu nie dało się wcisnąć szpilki. Obeszłyśmy spokojnie wszystkie nasze groby, posprzątałyśmy, postawiłyśmy nowe kwiaty i zapaliłyśmy znicze. Pogoda była cudowna, a sam cmentarz wyglądał przepięknie. Alejki pokryte dywanem kolorowych liści, słońce przeświecające przez gałęzie, groby z zapalonymi zniczami. Mama była już mocno zmęczona, więc do domu wróciłyśmy także taksówką. Odwiozłam Mamę i pojechałam odebrać samochód, zatankować go, ogarnąć pozostałe koła. 

Potem szybko po książki do szkoły i do biblioteki. Potem do domu ogarnąć podwieczorek i inne rzeczy. Mieliśmy dziś jechać do Dziadków Grabowskich, ale nie daliśmy rady. Uznaliśmy, że mamy dość atrakcji w tym tygodniu. Wyjedziemy jutro rano i mam szczerą nadzieję, że odpoczniemy tam w spokoju. 



poniedziałek, 4 października 2021

Pierwszy weekend października

     W pierwszy weekend października wybraliśmy się na wycieczkę. Wycieczkę dwudniową, z noclegiem, tak jak to sobie wymarzył Młodszy. Wybór padł na Kazimierz Dolny i Dęblin, a konkretnie na wąwozy lessowe w okolicach Kazimierza i na Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie. Nocleg mieliśmy pomiędzy tymi miastami - w Puławach. Nie nastawialiśmy się jakoś mocno na piękną pogodę, bo jest jesienią różnie z tym bywa.

           Z Warszawy wyjechaliśmy mając nad sobą bardzo pochmurne niebo. Ale im bardziej zbliżaliśmy się do Puław, tym bardziej chmury się rozsuwały, niebo między nimi zaczęło błękitnieć, a nawet pojawiły się słoneczne przebłyski. A gdy dojechaliśmy do Kazimierza, rozchmurzyło się na dobre. Zaparkowaliśmy samochód, zjedliśmy drugie śniadanie na bulwarze nad Wisłą i w piękną, słoneczną pogodę ruszyliśmy eksplorować pierwszy wąwóz- Norowy Dół. 

      Gdy zniknęły ostatnie zabudowania i zagłębiliśmy się w las, poczułam się jak w Górach Świętokrzyskich albo w Pieninach. Z obu stron ściany wąwozu porośnięte drzewami. Na środku maleńki strumyk, żłobiący w miękkim gruncie kaniony, wąwozy i zatoczki. Ziemia pokryta dywanem różnokolorowych liści. A wszystko rozświetlone południowym, jesiennym, miękkim światłem. Nie umiem tego ani opisać, ani uchwycić na zdjęciach. Czułam się tak, jakbym była w środku filmu lub fotografii. Niesamowite uczucie, potęgowane jeszcze przez fakt, że byliśmy tam właściwie sami. Wspaniale było tak iść, przeskakiwać przez mikroskopijny strumyk, szurać w liściach i przechodzić nad lub pod zwalonymi drzewami.
 





Zdjęcia nie oddają nawet w połowie kolorów i światła





 
To zdjęcie wygląda jak w Pieninach a nie na Lubelszczyźnie :)

           Drugi wąwóz - Korzeniowy Dół zrobił na mnie jeszcze bardziej niesamowite wrażenie. Szliśmy niezbyt szerokim przejściem pomiędzy dwiema ścianami z lessu. Na górze rosły drzewa i krzewy, lecz my widzieliśmy przede wszystkim ich korzenie, poskręcane jak jakieś macki, które czekają by złapać nieostrożnego podróżnego lub chociaż podstawić się mu pod nogi. Wrażenie niebywałe. Zupełnie jak w Starym Lasie u Tolkiena. Niestety w tym wąwozie ludzi było mnóstwo, ale z drugiej strony gdybyśmy szli tam sami byłoby chyba trochę zbyt niesamowicie.



A poniżej padalec na żywo



            Mieliśmy w planach przejście jeszcze przez dwa wąwozy, ale brzuszki chłopaków zastrajkowały i trzeba było pilnie uzupełnić poziom energii. Na obiedzie wylądowaliśmy w libańskiej restauracji Kaslik. Z czystym sumieniem mogę ją Wam polecić. Jedzenie bardzo smaczne. Nawet wybredne podniebienie Starszego znalazło coś dla siebie. Czosnkowe frytki doczekały się miana "najlepszych frytek na świecie". Młodszemu i mnie posmakował przepyszny sos czosnkowy do mięsa, o konsystencji bardziej lekkiego twarożku niż sosu. Na deser lody, pyszne i słodkie. 

                   A na rynku...... Na rynku trafiliśmy na dwie atrakcje. Całe stado baniek mydlanych, dużych i maleńkich. Śmiechom pogoniom i podskokom nie było końca. 
Drugą atrakcją były trzy puchate szczeniaki malamuta. Wyglądały jak ruchome, pluszowe zabawki. Do przytulania i głaskania bez przerwy. Cudne były!!!



Bańkę łap albo uciekaj :)



               Po bardzo intensywnym dniu nasze zasoby energii były zdecydowanie na wyczerpaniu, więc postanowiliśmy pojechać prosto do hotelu. W hotelu spotkaliśmy się z Mężem, którego obowiązki służbowe zatrzymały przez całą sobotę w domu i do Puław dojechał pociągiem. Potem już tylko kolacja (niezawodny rosół), kąpiel, kolejny fragment nowej książki o Dzikim Zachodzie i spaaaaaaaaaaaaać.

          Na niedzielę zostawiliśmy sobie drugą atrakcję weekendu - Muzeum Sił Powietrznych w Dęblinie. Muzeum ma dopiero 10 lat i jest idealnym miejscem dla małych i dużych pasjonatów samolotów, powietrznych bitew, historii i technologii. My zwiedzaliśmy je z przewodnikiem. I po raz kolejny był to strzał w dziesiątkę. Sami z pewnością nie dowiedzielibyśmy się, dlaczego na naszywce pewnego pułku lotniczego jest kosa, czapka krakuska i barwy rodem z flagi Stanów Zjednoczonych.





            Pan uraczył nas ogromną dawką wiedzy, ciekawostek, wyjaśniał działanie fotela- katapulty i innych czasem bardzo dziwnych rzeczy związanych z samolotami. Dowiedzieliśmy się jak wyglądał mundur pilota myśliwca, a jak załogi bombowca i dlaczego tak bardzo się od siebie różniły. Poznaliśmy skład zestawu ratunkowego lotnika (np. jest w nim coś, co przypomina latawiec).


Ten pomarańczowy zestaw to dinga (tratwa ratunkowa) z dryfkotwą i rodzajem latawca (unosił antenę i był dodatkowym napędem)


             Poznaliśmy też zastosowanie samolotów w archeologii lotniczej a także gołębi pocztowych w wywiadzie lotniczym podczas I wojny światowej. W budynku muzeum i na zewnątrz spędziliśmy przeszło dwie godziny nawet tego nie zauważając. To była fascynująca przygoda. Z pewnością wrócimy tam znowu.