sobota, 29 września 2012

Powtórka

Zastanawiam się czy każda moja ciąża będzie przebiegać z "przygodami". Po urlopie wyglądało na to, że jest OK. Cieszyłam się, że dobrze się czuję i mimo chodzenia do pracy nie padam na pysk. W czwartek byliśmy na USG. Z maluchem wszystko w porządku. Dowiedzieliśmy się, że będzie drugi chłopak. Cały i zdrowy. Rozwija się świetnie. Jest tylko jeden mały problem. Mam przodujące łożysko.... I mój ginekolog zdecydował, że po poprzednich plamieniach, krwawieniach i skurczach mam prowadzić oszczędzający tryb życia. Czyli zwolnienie do końca ciąży. Do tego mąż na szkoleniu, a starszy Bączuch ma fazę: mama, mama, mama. Wczoraj moje zmęczenie zamieszaniem z badaniami, bałaganem w pracy i wyjazdem męża obniżyło próg mojej cierpliwości do minimum. Długo nie zapomnę tego wieczoru. Płaczu A i mojej chęci do natychmiastowej ewakuacji jak najdalej. Może takie wakacje mi się przydadzą do popracowania nad sobą.

niedziela, 23 września 2012

Szok

Dziś przeżyłam szok! Bączuch od kilku dni spędza kilka godzin w żłobku. Postanowiliśmy zapewnić mu kontakt z dziećmi w warunkach kontrolowanych, bo na placu zabaw na widok innych dzieci w swoim wieku uciekał co sił. I od piątku Młody ciągle mówi o dzieciach i o nowych ciociach. A dziś na placu nie tylko nie uciekał, ale po oswojeniu miejsca oświadczył, że pokręci chłopczyka na karuzeli. I kręcił. Trzymał się mnie jedną ręką i to wystarczyło za wsparcie. O mało nie padłam. Ale potwierdza to moja teorię, że musimy Bączkowi zapewnić towarzystwo dzieci, choć raz w tygodniu. \niestety ma to swoje ciemniejsze strony. Trzy dni w żłobku wystarczyły, żeby wyklarować klasyczny katar. Na szczęście inhalator już jest akceptowany. Frida też, choć Młody musi sam ją kontrolować.

środa, 19 września 2012

Znowu w pracy

Długo mnie nie było na blogu. A sierpień obfitował w wydarzenia.
           Najpierw okazało się, że boreliozy jednak nie mam. Ulżyło mi. Jakoś perspektywa leczenia w szpitalu zakaźnym nie pociągała mnie tak bardzo jak perspektywa dwóch tygodni w wygodnym hotelu nad Morzem Czarnym w Bułgarii. Przed wyjazdem pierwsze USG - na szczęście wszystko wyglądało dobrze. A potem długo oczekiwany wyjazd. 
           Trochę się denerwowaliśmy jak nasz pierwszy daleki wyjazd się uda. Ale po kolei. Najpierw kombinacja z dojazdem na lotnisko. W końcu, po kalkulacji, wyszło na to, że taniej i wygodniej jest zostawić samochód na parkingu przy lotnisku niż szukać taksówki z fotelikiem. Bączuch oczywiście obudzony nie miał zamiaru spać. Przeszedł dzielnie przez odprawę bagażu. Wciągnął na śniadanie mleko i poprawił bułą, a tuż po starcie samolotu padł na godzinkę. A potem rozpoczęły się wspaniałe dwa tygodnie leniuchowania, plażowania, kąpieli w morzu itp.
         Ulubionym zajęciem Bączucha było wsypywanie piasku do morza. To zajęcie było bardzo absorbujące. Tak bardzo, że musiałam małemu zakładać koszulkę, bo inaczej spaliłby się na skwarkę. Poza tym obowiązkowo  odwiedzaliśmy wóz strażacki, co najmniej dwa razy dziennie i wysłuchiwaliśmy oryginalnej melodyjki z bajki. Potem Bączuch śpiewał sam, rozkosznie łącząc wersję polską z angielską. Do tej pory padam ze śmiechu na samo wspomnienie.
                  Drugim ulubionym zajęciem było czarowanie pań kelnerek w restauracji. Rozdawał uśmiechy i czarował spojrzeniami. Pod koniec urlopu było wiadomo, że jeśli zostanie choć na chwilę sam przy stoliku, to zaraz jakaś kelnerka będzie go zagadywać.
                  O robieniu milionów babek z piasku, zamków, przesypywania piasku z wiaderka do wywrotki i na odwrót nie będę się rozpisywać. Ech.... Dwa tygodnie minęły jakby strzelił z bicza. I znowu w domu. Z jednej strony, miło jest być u siebie. Z drugiej powrót do codziennych obowiązków nie jest łatwy. Ale po dwóch tygodniach jakoś wróciłam do starego rytmu. I do pracy. Ale o tym osobna notka wkrótce.
                   I jeszcze jedna fajna rzecz. Tuż przed wyjazdem zaczęłam czuć drugiego malucha fikającego w brzuchu. Już trochę zapomniałam, jakie to niesamowite uczucie.