niedziela, 28 stycznia 2018

Ferie zimowe

Tegoroczne ferie były saneczkowe i dość śnieżne, choć wcale się tak nie zapowiadało się tak na samym początku.

Początek był wielce niezachęcający
Andrzej z mega kaszlem i resztkami kataru, które ciągnęły się już od Bożego Narodzenia i w końcu ustały w poprzednią sobotę. 
Tadzik z 39 stopniową gorączką, która trzymała go od piątku przed feriami równo przez tydzień. 
W końcu jednak infekcje poszły precz. 

Za to spadł........ długo wyczekiwany śnieg. A potem chwycił niewielki mróz. 
Od poprzedniej soboty do poranka środowego cieszyliśmy się możliwością nieskrępowanego niczym (no może tylko pustym brzuchem) saneczkowania na ulubionej górce. Z saneczkowej przyjemności korzystałam też ja - w końcu nawet odnalazłam w czeluściach schowka spodnie nieprzemakalne dla siebie. Przez pięć dni Tadzik uczył się samodzielnie sterować saneczkami. Andrzej kombinował ze sterowaniem na siedząco i na śledzia oraz trenował ślizgi i drifty. Razem ścigaliśmy się, kto dalej zjedzie i nie trafi w drzewo :))

W środę pojechaliśmy do Dziadków Warszawskich, żeby świętować spóźnione Dni Babci i Dziadka.

W czwartek za to wybraliśmy się na wieczorny spacer po Krakowskim Przedmieściu i Starówce. Podziwialiśmy pięknie udekorowane lampkami latarnie i świetlne instalacje. A przy okazji rozmawialiśmy trochę o historii Warszawy i........ o dobrych manierach przy stole. Bo nasz spacer zakończyliśmy smakołykami w kawiarni niedaleko placu Zamkowego. W tej kawiarni bywaliśmy z mężem w czasach "przeddzieciowych". Trochę zatęskniłam za takim wypadem tylko we dwoje....

A w piątek postanowiłam zrobić sobie dzień domowy. Chłopcy, mimo że śnieg kochają bardzo, stale narzekali na brak czasu na zabawę domową. Więc mieli na to cały dzień.

Jutro poniedziałek. Koniec ferii - Andrzej idzie do nowej szkoły, Tadzio wraca do przedszkola. Ja znów do pracy, choć potwornie mi się nie chce. Niestety finanse są nieubłagane, z jedną pensją na razie nie damy rady.
Od jutra więc będziemy testować nowe rozwiązania logistyczne i planowanie czasu dziennego i tygodniowego. Sama jestem ciekawa, jak nam się to uda


niedziela, 21 stycznia 2018

Nowy rok, nowy miesiąc.....

Nowy rok, nowy miesiąc..... Ciekawe czy oznacza to również nowy początek?
Poprzednie kilka miesięcy dało mi solidnie w kość. Dużo się działo, bardzo dużo.

W październiku zmieniłam pracę. Nowe miejsce, cały etat, mnóstwo pacjentów (apteka całodobowa), dużo recept do sprawdzenia, rzeczy do zapamiętania. Do tego spory magazyn i brak ludzi do pracy. 
Po trzech miesiącach mam nadal wrażenie jazdy kolejką górską i to bez hamulców. Jestem pewna, że to nie jest dla mnie praca na stałe. Na razie nie wiem, jak długo tam zostanę.

Niemal w tym samym czasie zostałam wciągnięta w bardzo nieprzyjemny konflikt rodzinny. Szczegółów opisywać nie chcę, ale kosztowało mnie to bardzo dużo energii, stresów i czasu. Zachowanie niektórych ludzi nie mieści się na mojej skali dopuszczalnego zachowania. No nie mieści się i już. 
Sprawa rozwiązała się w sposób naturalny, sama. I pociągnęła za sobą kolejne obciążenie. Zmarła bardzo bliska mi osoba. Od pogrzebu minęło już trochę, a ja wciąż się z tym nie uporałam. I nie wiem, ile czasu mi to zajmie.

Do tego wszystkiego od początku roku szkolnego w klasie Starszaka zaczęły się dziać rzeczy dla mnie niedopuszczalne. Pojawiła się przemoc, bicie, kopanie i wrzask jednego z nowych dzieci. O problemie dowiedziałam się przypadkowo, od mamy kolegi A. Starszak niewiele mówił, ale w jego zachowaniu pojawiły się zmiany, które zaczęły nas niepokoić. Zgłosiliśmy, Rodzice kilkorga uczniów, sprawę do wychowawczyni, pedagoga, dyrekcji i........ I w zasadzie do końca semestru niewiele się zmieniło. Sprawa została zamieciona pod dywan, winą za zaistniałą sytuację obciążono całą klasę. Nasze prośby, żeby sytuację ocenił doświadczony psycholog z zewnątrz, potraktowano jako próbę usunięcia problematycznego dziecka. Żeby było ciekawiej, ostatecznie od drugiego semestru tego dziecka już nie będzie w klasie.
Ale cała sprawa, a zwłaszcza zupełnie niezrozumiała dla nas reakcja grona pedagogicznego, które nie tylko niewiele zrobiło, ale przez dwa miesiące zdawało się w ogóle niczego nie dostrzegać, ostatecznie podważyła nasze zaufanie do szkoły. Wcześniej już zdarzały się rzeczy, które sugerowały, że dyrekcja nie ma porządnego planu na szkołę. Jest wizja, wykonania brak. Do tego bardzo zawiodłam się na wychowawczyni, kompletnie zdominowanej przez dyrekcję. To nie była ta sama osoba, co w zeszłym roku.
Podjęliśmy więc decyzję o zmianie szkoły. Ale to nie taka prosta sprawa. Szkoła rejonowa ma fatalne opinie (i częściowo je podzielamy). W szkołach  społecznych czy prywatnych był już komplet uczniów. Tuż po Nowym Roku udało się nam przejść rekrutację do niezłej szkoły społecznej. Po feriach A idzie do nowej szkoły, a my będziemy przeżywać chaos logistyczny. Pojęcia nie mam, jak damy sobie radę przez półtora roku, a może dłużej.

Nie ominęły nas też atrakcje w postaci katarów, kaszlów, gorączki, wymiotów, zaniku głosu itp. O tym nie będę pisać, bo po pierwsze temat znany wszystkim mamom, po drugie jakoś się wykaraskaliśmy i od soboty korzystamy ze śniegowej uciechy. Andrzejek ćwiczy saneczkowanie "na śledzia", Tadzik uczy się sterować sankami sam. A ja korzystam do woli i z jazdy saneczkowej, i z relaksu na świeżym powietrzu.

A mój nastrój dobrze obrazuje ten utwór




Marto, dziękuję za kluczyk :))