poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Nadmorski dzień włóczykija

I udało się mi, udało się mi, tak wreszcie udało się mi.....
Od sobotniego późnego wieczoru jestem wreszcie w Juracie. Dołączyłam do męża i chłopaków, którzy plażują i lenią się tam od tygodnia.

Ponieważ pogoda (zmienna jak nie wiem co) nie zapowiadała się dziś plażowo, wybraliśmy się na wycieczkę na Hel. Plan był taki: dojechać, obejrzeć karmienie i trening fok w helskim fokarium, zjeść drugie śniadanie, a potem...... zobaczymy. Udało się nam zaparkować niedaleko początku deptaka, taktycznie wykupiliśmy bilet parkingowy na cały dzień i ruszyliśmy w miasto.

Najpierw przez cały deptak do fokarium. Udało się nam wstrzelić w akurat w godzinę karmienia, a Mąż zajął strategiczne miejsce skąd mogliśmy podziwiać focze "występy". Tak, tak, bo oprócz treningu, który pozwala ocenić stan zdrowia fok lub podać im lekarstwa, trenerzy-opiekunowie wymyślają dla swoich podopiecznych zadania do zabawy. To pozwala fokom utrzymać się w dobrej kondycji i nie nudzić się, bo są to bardzo inteligentne zwierzęta. Te wszystkie wyskoki, obroty, aporty piłek i obręczy to trening zwinności i zarazem dobra zabawa.

Po obejrzeniu foczego śniadania nasze brzuchy i brzuszki też zaczęły się domagać uwagi. Znaleźliśmy więc przyjemne miejsce i pokrzepiliśmy się nieco (niech żyją parówki - ulubione drugie śniadanie chłopaków na tym wyjeździe). Potem wsiedliśmy do meleksu i wyruszyliśmy na wystawę pojazdów militarnych. A tam..... chłopcy duzi i mali wsiąkli kompletnie. Do obejrzenia były wojskowe terenówki, ciężarówki, różnego rodzaju transportery, amfibie i inne pojazdy. Do jednego transportera można było wejść i zrobić sobie na nim zdjęcie. Byli też panowie, ubrani w mundury, którzy odpowiadali na pytania dotyczące sprzętu. Była możliwość zrobienia sobie zdjęć w kamizelkach kuloodpornych i hełmach oraz z bronią. Można było też za opłatą postrzelać z moździerza (nie skorzystaliśmy) oraz z broni ręcznej. I tu duży ukłon dla organizatorów, który zgodzili się zamienić nam karabin, którego Starszy by nie utrzymał, na colta, z którego strzelał swobodnie. Bardzo było nam miło. Pan obsługujący strzelnicę wykazał też duży spokój i cierpliwość, gdy tłumaczył Starszakowi jak celować i sam przeładowywał mu pistolet. Wystrzelaliśmy w trójkę jeden magazynek. W tarczę (mamy ją na pamiątkę) trafiliśmy aż dwa razy :)). Chłopakom bardzo się tam podobało, nam też. A ciekawostką jest, że całość organizują ludzie - miłośnicy militariów. Zbierają i konserwują sprzęt, przygotowują wystawę i opisy pojazdów, plakaty, strzelnicę, jest nawet kuchnia polowa i prawdziwa wojskowa grochówka.

Po wystawie zamiast meleksem wróciliśmy do miasteczka piechotą. Ale zamiast iść wzdłuż drogi, ruszyliśmy na przełaj, wspaniałym sosnowym lasem. Rozpogodziło się, więc spacer był bardzo przyjemny. Trochę na koniec pobłądziliśmy, ale jakoś tam udało się nam dotrzeć do ulicy asfaltowej i osiedla mieszkaniowego. Spacer po lesie zaostrzył nam apetyty, więc ruszyliśmy na poszukiwanie miejsca na obiad. Wybraliśmy restaurację Stary Kuter. Bardzo polecam. Dania smakowite, porcje duże, a ceny przystępne. Sam lokal cały w drewnie, z dekoracjami w stylu rybackiego kutra i z dużym akwarium, które uprzyjemniło naszym synkom oczekiwanie na obiad.

Po obiedzie postanowiliśmy przespacerować się trochę po porcie, żeby zrobić sobie miejsce na deser. I jakoś tak wyszło, że załapaliśmy się na rejs widokowy statkiem po Zatoce Puckiej i wzdłuż Helu kawałek na otwarty Bałtyk. Chłopcy zachwyceni, biegali od barierki do barierki. My zadowoleni, bo akurat trafiło się nam bardzo spokojne morze, także kołysało tylko trochę. Poza tym można było wejść na mostek kapitański i zrobić sobie zdjęcia w czapce kapitana i ze sterem w ręku. Oczywiście skorzystaliśmy z tego :))
Po rejsie miejsce na deser się zrobiło, więc poszukaliśmy miłego miejsca na świeżym powietrzu, z widokiem na Zatokę Pucką. I lody, i szarlotka były pyszne. 

Po tak wspaniałym, pełnym wrażeń dniu, nadszedł w końcu czas powrotu do Juraty. Przed wejściem do samochodu odwiedziliśmy jeszcze toaletę. I tu, znów, nasz ukochany Młodszak standardowo nie chciał siku, by po dwóch kilometrach jazdy zawołać, że on już, natychmiast musi. Zaparkować na poboczu się nie dało (bo tam nie ma pobocza - jest za wąsko i za kręto), na szczęście znaleźliśmy wjazd do lasu. Młodszemu chciało się mocno. I gdybyśmy się nie zatrzymali, mielibyśmy awarię hydrauliki w samochodzie. Po krótkim postoju ruszyliśmy do domu. I na dystansie 5 może 6 kilometrów nasi dzielni piechurzy zasnęli tak mocno, że przespali transport do łóżek i częściową przebierankę w piżamy. 

Nadmorski dzień włóczykija uważam za udany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz