Grudzień ubiegłego roku przeczołgał nas chorobowo.
Ostatni mój wpis jest z połowy grudnia. Wtedy jeszcze byliśmy zdrowi. Kilka dni później, jak domino, po kolei chorowaliśmy, chorowaliśmy i chorowaliśmy.
Gdyby nie te pierniczki, powtórzone zresztą w łagodniejszym okresie chorowania, na Święta nie byłoby u nas żadnych słodkości.
Mieliśmy spędzić Wigilię z moją Mamą, nie spędziliśmy. Ja leżałam z grypą, chłopcy zdrowieli z grypy, Mąż miał anginę (która ujawniła się dużo później).
Mama też się rozchorowała i w sumie u niej ciągnie się to po dziś dzień. Jakiś przewlekły stan zapalny zatok. Niby wszystko idzie ku dobremu, ale co 2 - 3 tygodnie objawy wracają. Mama uziemiona w domu (bo pogoda typowa dla przedwiośnia) i zła. Ja zmęczona, bo zakupy trzeba zrobić, do lekarza zawieźć, na duchu trochę podnieść. A wszystko w trakcie zwykłego tygodnia pracy.
Mieliśmy pojechać do Dziadków Grabowskich - odwiedziliśmy ich dopiero w styczniu, jak już trochę nabraliśmy sił.
Mnie po raz pierwszy od bardzo dawna dopadła typowa grypa z powikłaniami zatokowymi na dodatek. Byłam na zwolnieniu 2 tygodnie, z czego tydzień przeleżałam plackiem.
Żeby było ciekawiej, w grudniu zmieniłam pracę, dość spontanicznie i zaczęłam nową pracę od..... zwolnienia lekarskiego.
W pracy zresztą wycięło na zwolnienie połowę personelu.
Styczeń był trochę spokojniejszy. Chorowali chłopcy, niezbyt długo na szczęście.
Wtedy właśnie odwiedziliśmy Dziadków i po raz pierwszy zostawiliśmy naszego kota na weekend samego. Zniósł to całkiem dobrze.
Poza tym próbowałam czasem lepiej, czasem gorzej zaaklimatyzować się w nowej pracy.
Generalnie słabo znoszę zmiany. Długo się przyzwyczajam do miejsca, ludzi, zasad i zwyczajów.
Do tego nowe miejsce to nowe wyzwania zawodowe. I to znowu jest dobre, bo się rozwijam i niewygodne, bo trzeba poczytać, poszperać, uczyć się podejmować decyzje na swój rachunek.
Obowiązków dostałam sporo. A to mnie nauczyło gospodarowania czasem, ale też asertywności. Jestem jedna, na raz mogę dobrze zrobić tylko jedną rzecz.
Luty to ferie zimowe, częściowo spędzone w domu, a częściowo na Podlasiu.
W domu leniuchowaliśmy śpiąc do 9.00 (w pracy wzięłam tylko popołudnia), jedliśmy dobre rzeczy, czytaliśmy, graliśmy w gry.
Chłopcy samodzielnie wybrali się komunikacją miejską do Babci Warszawskiej.
A na Podlasiu.... Odpoczywaliśmy, bawiliśmy się dobrze, trochę zwiedzaliśmy okolicę bliższą i dalszą.
Próbowaliśmy nowych rzeczy - chłopcy zamarzyli sobie sesję paintballa laserowego.
Byliśmy też w prawosławnym sanktuarium na Górze Grabarce.
Cerkiew zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Choć jest stosunkowo nowa - z lat 90 XX wieku. Oryginalna drewniana z XVIII wieku została podpalona. Widać komuś przeszkadzała.
Odbudowano ją w 1990 i przez 8 czy 9 lat wykańczano każdy detal, malowidło, zdobienia drewniane.
Ogrom pracy włożony w ozdobienie wnętrza robi ogromne wrażenie.
Przy okazji dowiedzieliśmy się też kilku rzeczy o nabożeństwie w cerkwi i innych związanych z prawosławiem sprawach. Dlatego tak lubię zwiedzać z przewodnikiem. Zupełnie inne wrażenia.
U Dziadków świętowaliśmy 10 Urodziny Młodszego! I to jak świętowaliśmy. Zaczęliśmy w
niedzielę (dzień przed), kontynuowaliśmy w poniedziałek (właściwy dzień urodzin) i dokończyliśmy we wtorek (bo Ostatki).
Przez cały czas pobytu na feriach padało (śnieg, śnieg z deszczem, deszcz.) Tylko w dzień wycieczki, jak na zamówienie wypogodziło się, wyszło słońce.
W lutym również przeprowadziliśmy remont łazienki w mieszkaniu, które odziedziczyłam w spadku.
Nie znoszę remontów!!!!! Tego mierzenia, wybierania, kupowania, pamiętania o trylionie rzeczy, które trzeba kupić, wymienić, wybrać, przywieźć.....
No nie lubię i już.
Ale łazienka wymagała natychmiastowej interwencji, a że obecnie mieszka tam człowiek, który pracuje remontując i wykańczając pomieszczenia to żal było z tego nie skorzystać. Teraz łazienka wygląda znakomicie. I trzeba pomyśleć o dalszym remoncie, bo kuchnia potrzebuje go bardzo pilnie. Pokój i przedpokój też. Więc wkrótce znowu będzie mierzenie, planowanie, wybieranie, kupowanie, pamiętanie o milionie rzeczy....
W końcu nadszedł marzec... miesiąc szalonej pogody, przedpokoju z mnóstwem kurtek i butów, porządkowania szaf z wiosennymi ubraniami, jakiś tam planów na większe, wiosenne porządki. Tak plany są, zobaczymy jak pójdzie z ich wykonaniem.
Na razie przejrzałam szafy chłopaków, jednak przy kilkunastu stopniach w zimowych butach i kurtkach jest już za gorąco. Poza tym Starszy wszedł w fazę "rosnę szybko, a moja stopa jeszcze szybciej", więc zakupy będę robić dużo częściej. Do tego Starszak jest bardzo szczupły, więc kupienie spodni (a kocha tylko dresy, które nie zjeżdżają z tyłka) graniczy z cudem.
Mnie też naszło ostatnio na sukienki, spódnice, buty na obcasie. No wiosna jak się patrzy.
Trzeba zrobić porządki w szafie.
Na początku marca Młodszy robił urodziny dla kolegów z klasy. Tym razem na kręglach. Zabawa była przednia. A Młodszy mimo wszystko jakieś interakcje z klasą ma. Bawił się razem z nimi, a nie siedział ze mną i z dorosłymi.
Ciągnie mnie też na jakąś wycieczkę poza miasto. Najlepiej całodniową. Żeby pobyć na powietrzu, poszukać zaliczek na liście na drzewach, posłuchać ptaków, odżyć trochę po tej męczącej zimie. No zobaczymy, może najbliższy weekend okaże się łaskawy...
A na koniec.....
Grudzień i część stycznia spędzaliśmy głównie tak:
A teraz z nadejściem wiosny mam ochotę spędzać czas tak:
A na dowód, że na Podlasiu w ferie zimowe śnieg był: